Pokrewne
- Strona Główna
- Trylogia Lando Calrissiana.03.Lando Calrissian i Gwiazdogrota ThonBoka
- Trylogia Hana Solo.01.Han Solo na Krancu Gwiazd (3)
- Trylogia Hana Solo.01.Han Solo na Krancu Gwiazd (2)
- Paul Sorensen Moving Los Angeles, Short Term Policy Options for Improving Transportationť (2008)
- 090. Gwiazda PO GWIEDZIE (Troy Denning) 27 lat po Nowa Era Jedi
- 14.pod red. Naukową Danuta Kepny koncepcje logistyczne w z
- Roger Zelazny Mroz i Ogien (2)
- Walka O Polske
- S.W. Hawking Krotka historia cz
- Terry Pratchett Johnny i Bomba (2)
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- fopke.keep.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pomrukując, wolno usiadła na ziemi.Samce z szacunkiem przysiadły za nią, gdy w powietrzu pojawiły się promienie pomarańczowego i czerwonego światła.Teraz Dorthy zobaczyła twarz samicy: wypukłe czoło nad wielkimi oczami, usta nieustannie poruszające się jak u przeżuwacza, kaptur nabrzmiały i pomarszczony, opadający grubymi fałdami na szerokie, pokryte futrem ramiona.Na środku niecki, ledwie widoczna na tle czarnego nieba antena zaczęła poruszać się powoli i płynnie, aż znieruchomiała ustawiona tak, jak Dorthy przewidziała: prosto w zenit.W Strzelca, serce galaktyki.Dorthy za późno uświadomiła sobie, że ceremonia już się rozpoczęła.Ostrożnie, delikatnie sięgnęła swym gasnącym talentem ku grupce obok wieży.I niemal natychmiast porwał ją wir.Miała wrażenie, że pęka jej czaszka, w którą wciska się cały wszechświat.Ujrzała deszcz gwiazd, mknących w górę iskierek, przemykających i gasnących w tej samej chwili, gdy na jej spotkanie pędziły nowe.Potem przelatywała przez obłoki pyłu wiszące przed jądrem.Dalej coś było, wyczuwała czyjąś obecność, opadając przez skompresowane warstwy czasoprzestrzeni.Koniec pyłu.Wokół niej płonęły nabrzmiałe gwiazdy, emitujące dziwny blask, gdy domieszka metali ciężkich zakłócała odwieczną pieśń: wodór w hel, wodór w hel.atomów wyrzucanych przez nowe i supernowe, i zagarnianych przez ciasno upakowane gwiazdy, świecące wzgardliwie czerwonym, błękitnym lub białym światłem.Brązowe i czerwone karły zabawiały je tańcem, a powszechnie występujące w pobliżu skupisk materii, pięcio- i siedmiokrotne układy gwiezdne wirowały w skomplikowanych figurach gawota.Tak niewiele z nich miało planety, a jednak w jądrze trwało ich niestrudzone poszukiwanie przypominające ruchy robaka, który z nienasyconym apetytem pożera sam siebie, tocząc wokół mętnym wzrokiem.Dorthy patrzyła na to z odrazą, szybując wśród dryfujących słońc.Dostrzeżono ją.Skurczyła się pod tym śmiercionośnym spojrzeniem, lśniące jądro wpadło w obłoki międzygwiezdnego pyłu, a zwykłe słońca odleciały, gdy wróciła do siebie, w znajome granice własnego ciała.Czerwone światło przenikało przez powieki.Tępy ból głowy, mocny zapachów nozdrzach.Dorthy zakrztusiła się i otworzyła oczy.I rzuciła się w tył, w przypływie przerażenia.Po przeciwnej stronie małego, owalnego pokoju na podłodze przysiadł stadnik, beznamiętnie ją obserwując.Jego czarne oczy błyszczały jak wielkie opale w cieniu rzucanym przez mocno pofałdowaną skórę kaptura.Każdy włos jego czarnego futra zdawał się płonąć krwawoczerwonym blaskiem.Dorthy czuła się zamknięta w swojej czaszce.Zanim odzyskała przytomność, aktywator zupełnie przestał działać.Nadal miała na sobie kombinezon i nie zabrano jej ekwipunku umieszczonego przy pasie i w kieszeniach, ale nie posiadała żadnej broni poza nożem, więc była zdana tylko na swoją odwagę i spryt.Kiedy stadnik zauważył, że odzyskała przytomność, odwrócił się i szybko wyszedł przez niski otwór.Dorthy rozejrzała się.Znalazła się w celi: niemal kulistym pomieszczeniu o gładkich ścianach, oświetlonym padającym nie wiadomo skąd czerwonym światłem.Miała wrażenie, że to wnętrze wydmuszki.Stadnik - ten sam albo bardzo podobny do niego osobnik - po chwili wrócił.Długimi sztywnymi palcami - których przy każdej dłoni miał po trzy, wszystkie przeciwstawne - popchnął ją w kierunku wyjścia.Musiała pochylić się, a idący za nią stadnik przeszedł przez otwór na czworakach.Wokół na krawędziach gładkich murów falowały strumienie światła, rzucając blask, który zdawał się zmieniać powietrze nad nimi w nieprzeniknioną czarną kopułę.Długie cienie umykały na wszystkie strony spod nóg Dorthy.Stadnik ponownie ją popchnął.Odtrąciła jego rękę i powiedziała:- W porządku, niech cię szlag.Pokaż mi, gdzie mam iść.Jakby rozumiejąc jej słowa, stadnik wszedł na niskie schody, odwrócił się, sprawdzając czy Dorthy idzie za nim, a potem poprowadził ją wąską, stromo wznoszącą się galeryjką między gładkimi murami.Z gładkiej i jednolitej czarnej podłogi wyrastały drzewa, a w miejscach gdzie pasma czerwonego światła były rzadsze, Dorthy dostrzegała nad murami gęste korony drzew.Nie widziała innych stadników, lecz w kilku miejscach zauważyła grupki podobnych do małp stworzeń o rozdwojonych ogonach i jedwabistym futrze.Wysiadywały na półkach i obserwowały jak szła, opierając poważne pyszczki na długich palcach, jak uczeni podziwiający jakiś nieoczekiwany cud, który wydarzył się w zaciszu ich pracowni.Potem minęli zakręt i Dorthy wyszła za stadnikiem na coś w rodzaju placu, z okrągłymi wieżami o płaskich dachach w każdym rogu.Po drugiej stronie ujrzała tłum stadników.Jedne siedziały, inne stały na szeroko rozstawionych nogach, z założonymi na piersiach obiema parami rąk.Wszystkie obserwowały Dorthy, gdy ta z bijącym sercem wyszła za dozorcą na środek placu, gdzie spoczywała jałowa samica, nieruchoma jak wielka wypchana zabawka.Jedno z podobnych do małp stworzeń siedziało jej na ramieniu, przeczesując futro zgiętymi palcami.Mimo że talent Dorthy został stłumiony przez implant, mimo że korzystała teraz ze zwyczajnych ludzkich zmysłów i nie skupiała się na swej jaźni, odniosła wrażenie, że samicę otacza jakaś aura, ruchoma jak korona słonecznych płomieni, złożonych z setek wirujących iskier, tworzących dwa złączone wspólnym środkiem obłoki.Dorthy nie zauważyła żadnego sygnału, lecz jeden ze stojących za olbrzymią samicą stadników wystąpił naprzód.Wyglądał niezdrowo, futro miał matowe i pozlepiane, a kaptur zwisał mu luźno, jak grdyka starca.Drżąc, powiódł wzrokiem od Dorthy do samicy.Potem przemówił.Mówił piskliwie, niewyraźnie i połykając głoski, ale prawdziwym, czystym portugalskim, prawie bez akcentu.- Przemówię do ciebie przez sługę.On poznał wasze obyczaje, chociaż kosztem utraty zmysłów.Spełni jednak swoją powinność.Witaj w mojej ostoi.Jeśli się nie mylę, jesteś astronomem.Możemy wiele dowiedzieć się o sobie przez ten czas, jaki spędzimy razem.Proszę, zrozum, że wiem o was wszystko.- A zatem musisz wiedzieć, że nie zamierzamy cię skrzywdzić - powiedziała Dorthy.starając się mówić z przekonaniem.Zawsze sądziła, że powita śmierć z ulgą, jako błogosławieństwo wieczystej ciszy, lecz teraz odkryła jak bardzo pragnie żyć.Samica spoglądała na nią.Chociaż leżała na ziemi, podparta na jednej zgiętej ręce, a Dorthy stała, ich oczy znajdowały się na tej samej wysokości.Stworzenie czeszące samicę chwyciło jedną ręką fałdę jej skóry i też spoglądało na Dorthy wielkimi ślepiami.- Może ty nie - rzekła samica.Jeśli powiedziała to z ironią, tłumaczenie tego nie oddało.- Próbowaliśmy nawiązać kontakt w innej ostoi.- Wiem o tym.Oczywiście, moi bracia i siostry nie reagowali, ponieważ nie mogli was zrozumieć.A ich zmienione dzieci zrozumiały i chciały was zniszczyć.- Przecież ty nas znasz.Rozumiesz nas.Czy mogę zapytać jak.Nagle w powietrzu przed samicą rozbłysła kula pomarańczowego ognia.Włożyła w nią trójpalczastą dłoń i po placu głośnym echem odbiła się kakofonia ludzkich głosów.Tłumacz zadrżał.Pomarańczowa siatka rozjarzyła się niebieskimi światełkami [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl agnieszka90.opx.pl
.Pomrukując, wolno usiadła na ziemi.Samce z szacunkiem przysiadły za nią, gdy w powietrzu pojawiły się promienie pomarańczowego i czerwonego światła.Teraz Dorthy zobaczyła twarz samicy: wypukłe czoło nad wielkimi oczami, usta nieustannie poruszające się jak u przeżuwacza, kaptur nabrzmiały i pomarszczony, opadający grubymi fałdami na szerokie, pokryte futrem ramiona.Na środku niecki, ledwie widoczna na tle czarnego nieba antena zaczęła poruszać się powoli i płynnie, aż znieruchomiała ustawiona tak, jak Dorthy przewidziała: prosto w zenit.W Strzelca, serce galaktyki.Dorthy za późno uświadomiła sobie, że ceremonia już się rozpoczęła.Ostrożnie, delikatnie sięgnęła swym gasnącym talentem ku grupce obok wieży.I niemal natychmiast porwał ją wir.Miała wrażenie, że pęka jej czaszka, w którą wciska się cały wszechświat.Ujrzała deszcz gwiazd, mknących w górę iskierek, przemykających i gasnących w tej samej chwili, gdy na jej spotkanie pędziły nowe.Potem przelatywała przez obłoki pyłu wiszące przed jądrem.Dalej coś było, wyczuwała czyjąś obecność, opadając przez skompresowane warstwy czasoprzestrzeni.Koniec pyłu.Wokół niej płonęły nabrzmiałe gwiazdy, emitujące dziwny blask, gdy domieszka metali ciężkich zakłócała odwieczną pieśń: wodór w hel, wodór w hel.atomów wyrzucanych przez nowe i supernowe, i zagarnianych przez ciasno upakowane gwiazdy, świecące wzgardliwie czerwonym, błękitnym lub białym światłem.Brązowe i czerwone karły zabawiały je tańcem, a powszechnie występujące w pobliżu skupisk materii, pięcio- i siedmiokrotne układy gwiezdne wirowały w skomplikowanych figurach gawota.Tak niewiele z nich miało planety, a jednak w jądrze trwało ich niestrudzone poszukiwanie przypominające ruchy robaka, który z nienasyconym apetytem pożera sam siebie, tocząc wokół mętnym wzrokiem.Dorthy patrzyła na to z odrazą, szybując wśród dryfujących słońc.Dostrzeżono ją.Skurczyła się pod tym śmiercionośnym spojrzeniem, lśniące jądro wpadło w obłoki międzygwiezdnego pyłu, a zwykłe słońca odleciały, gdy wróciła do siebie, w znajome granice własnego ciała.Czerwone światło przenikało przez powieki.Tępy ból głowy, mocny zapachów nozdrzach.Dorthy zakrztusiła się i otworzyła oczy.I rzuciła się w tył, w przypływie przerażenia.Po przeciwnej stronie małego, owalnego pokoju na podłodze przysiadł stadnik, beznamiętnie ją obserwując.Jego czarne oczy błyszczały jak wielkie opale w cieniu rzucanym przez mocno pofałdowaną skórę kaptura.Każdy włos jego czarnego futra zdawał się płonąć krwawoczerwonym blaskiem.Dorthy czuła się zamknięta w swojej czaszce.Zanim odzyskała przytomność, aktywator zupełnie przestał działać.Nadal miała na sobie kombinezon i nie zabrano jej ekwipunku umieszczonego przy pasie i w kieszeniach, ale nie posiadała żadnej broni poza nożem, więc była zdana tylko na swoją odwagę i spryt.Kiedy stadnik zauważył, że odzyskała przytomność, odwrócił się i szybko wyszedł przez niski otwór.Dorthy rozejrzała się.Znalazła się w celi: niemal kulistym pomieszczeniu o gładkich ścianach, oświetlonym padającym nie wiadomo skąd czerwonym światłem.Miała wrażenie, że to wnętrze wydmuszki.Stadnik - ten sam albo bardzo podobny do niego osobnik - po chwili wrócił.Długimi sztywnymi palcami - których przy każdej dłoni miał po trzy, wszystkie przeciwstawne - popchnął ją w kierunku wyjścia.Musiała pochylić się, a idący za nią stadnik przeszedł przez otwór na czworakach.Wokół na krawędziach gładkich murów falowały strumienie światła, rzucając blask, który zdawał się zmieniać powietrze nad nimi w nieprzeniknioną czarną kopułę.Długie cienie umykały na wszystkie strony spod nóg Dorthy.Stadnik ponownie ją popchnął.Odtrąciła jego rękę i powiedziała:- W porządku, niech cię szlag.Pokaż mi, gdzie mam iść.Jakby rozumiejąc jej słowa, stadnik wszedł na niskie schody, odwrócił się, sprawdzając czy Dorthy idzie za nim, a potem poprowadził ją wąską, stromo wznoszącą się galeryjką między gładkimi murami.Z gładkiej i jednolitej czarnej podłogi wyrastały drzewa, a w miejscach gdzie pasma czerwonego światła były rzadsze, Dorthy dostrzegała nad murami gęste korony drzew.Nie widziała innych stadników, lecz w kilku miejscach zauważyła grupki podobnych do małp stworzeń o rozdwojonych ogonach i jedwabistym futrze.Wysiadywały na półkach i obserwowały jak szła, opierając poważne pyszczki na długich palcach, jak uczeni podziwiający jakiś nieoczekiwany cud, który wydarzył się w zaciszu ich pracowni.Potem minęli zakręt i Dorthy wyszła za stadnikiem na coś w rodzaju placu, z okrągłymi wieżami o płaskich dachach w każdym rogu.Po drugiej stronie ujrzała tłum stadników.Jedne siedziały, inne stały na szeroko rozstawionych nogach, z założonymi na piersiach obiema parami rąk.Wszystkie obserwowały Dorthy, gdy ta z bijącym sercem wyszła za dozorcą na środek placu, gdzie spoczywała jałowa samica, nieruchoma jak wielka wypchana zabawka.Jedno z podobnych do małp stworzeń siedziało jej na ramieniu, przeczesując futro zgiętymi palcami.Mimo że talent Dorthy został stłumiony przez implant, mimo że korzystała teraz ze zwyczajnych ludzkich zmysłów i nie skupiała się na swej jaźni, odniosła wrażenie, że samicę otacza jakaś aura, ruchoma jak korona słonecznych płomieni, złożonych z setek wirujących iskier, tworzących dwa złączone wspólnym środkiem obłoki.Dorthy nie zauważyła żadnego sygnału, lecz jeden ze stojących za olbrzymią samicą stadników wystąpił naprzód.Wyglądał niezdrowo, futro miał matowe i pozlepiane, a kaptur zwisał mu luźno, jak grdyka starca.Drżąc, powiódł wzrokiem od Dorthy do samicy.Potem przemówił.Mówił piskliwie, niewyraźnie i połykając głoski, ale prawdziwym, czystym portugalskim, prawie bez akcentu.- Przemówię do ciebie przez sługę.On poznał wasze obyczaje, chociaż kosztem utraty zmysłów.Spełni jednak swoją powinność.Witaj w mojej ostoi.Jeśli się nie mylę, jesteś astronomem.Możemy wiele dowiedzieć się o sobie przez ten czas, jaki spędzimy razem.Proszę, zrozum, że wiem o was wszystko.- A zatem musisz wiedzieć, że nie zamierzamy cię skrzywdzić - powiedziała Dorthy.starając się mówić z przekonaniem.Zawsze sądziła, że powita śmierć z ulgą, jako błogosławieństwo wieczystej ciszy, lecz teraz odkryła jak bardzo pragnie żyć.Samica spoglądała na nią.Chociaż leżała na ziemi, podparta na jednej zgiętej ręce, a Dorthy stała, ich oczy znajdowały się na tej samej wysokości.Stworzenie czeszące samicę chwyciło jedną ręką fałdę jej skóry i też spoglądało na Dorthy wielkimi ślepiami.- Może ty nie - rzekła samica.Jeśli powiedziała to z ironią, tłumaczenie tego nie oddało.- Próbowaliśmy nawiązać kontakt w innej ostoi.- Wiem o tym.Oczywiście, moi bracia i siostry nie reagowali, ponieważ nie mogli was zrozumieć.A ich zmienione dzieci zrozumiały i chciały was zniszczyć.- Przecież ty nas znasz.Rozumiesz nas.Czy mogę zapytać jak.Nagle w powietrzu przed samicą rozbłysła kula pomarańczowego ognia.Włożyła w nią trójpalczastą dłoń i po placu głośnym echem odbiła się kakofonia ludzkich głosów.Tłumacz zadrżał.Pomarańczowa siatka rozjarzyła się niebieskimi światełkami [ Pobierz całość w formacie PDF ]