[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Oni twierdzą, że nasze wybuchy obudziły demona.Mówią, że on się gniewa.Boją się gór.- To przesądni ludzie, panno Fowler - zauważył Tan.- Urząd do spraw Wyznań ma doradców doświadczonych w sprawach mniejszości.Mediatorów kulturowych.Dyrektor Wen może kogoś przysłać.- Nie potrzebuję doradców.Potrzebuję ludzi do obsługi maszyn.Ma pan jednostkę inżynieryjną.Niech mi pan ich pożyczy na dwa tygodnie.Tan zjeżył się.- Mówi pani o Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, panno Fowler.Nie o pierwszych lepszych najemnych robotnikach z ulicy.- Mówię o jedynej zagranicznej inwestycji w Lhadrung.Największej we wschodnim Tybecie.Mówię o amerykańskich turystach, którzy zgodnie z planem mają za dziesięć dni obejrzeć modelowe przedsiębiorstwo.Jeżeli czegoś nie zrobimy, zobaczą katastrofę.- Ten wasz demon.- odezwał się nagle Shan.- Czy on ma jakieś imię?- Nie mam czasu na.- zaczęła ostro Fowler, lecz nagle urwała.- Czy to ma znaczenie?- Podobne zachowanie zaobserwowano na Szponie Południowym.W związku z morderstwem.Tan zesztywniał.Fowler nie zareagowała natychmiast.Jej zielone oczy świdrowały Shana z intensywnością drapieżnego ptaka.- Nie miałam pojęcia, że toczy się śledztwo.Mój przyjaciel, prokurator Jao, będzie tym zainteresowany.- Prokurator Jao był bardzo zainteresowany - oświadczył Shan, ignorując wściekłe spojrzenie Tana.- Więc on już wie?- Shan! - Pułkownik zerwał się i uderzył w przycisk na skraju biurka.- Prokurator Jao nie żyje.Z ust Tana wyrwało się przekleństwo.Krzyknął na panią Ko.Rebecca Fowler zapadła się w krzesło, ogłuszona nowiną.- Nie! - Krew odpłynęła jej z twarzy.- Do diabła, nie.Pan żartuje - powiedziała łamiącym się głosem.- Nie.On wyjechał.Na wybrzeże, do Daliami, tak mówił.- Dwa dni temu, nocą na Szponie Południowym - oznajmił Shan, patrząc jej w oczy - prokurator Jao został zamordowany.- Dwa dni temu jadłam z Jao kolację - szepnęła Fowler.W tej samej chwili w drzwiach ukazała się pani Ko.- Myślę, że potrzebujemy herbaty - podsunął Shan.Pani Ko poważnie skinęła głową i wycofała się.Fowler poruszyła wargami, jak gdyby chcąc coś powiedzieć, ale w końcu pochyliła się bezwładnie, chowając twarz w dłoniach.Trwała tak, dopóki pani Ko nie pojawiła się ponownie z tacą w rękach.Gorąca herbata przywróciła Amerykankę do życia na tyle, że odzyskała głos.- Razem przygotowywaliśmy podania i wnioski - zaczęła.- Formalności imigracyjne.Wszelkie zezwolenia - mówiła nerwowym, urywanym szeptem.- Zależało mu na naszym sukcesie.Powiedział, że stawia mi kolację, jeśli ruszymy z produkcją do czerwca.Wyrobiliśmy się.W każdym razie tak nam się zdawało.Zadzwonił w zeszłym tygodniu.Był w odświętnym nastroju.Zaproponował, żebyśmy zjedli kolację przed jego urlopem.- Gdzie? - zapytał Shan.- W mongolskiej restauracji.- O której godzinie?- Wcześnie.Około piątej.- Był sam?- Tylko my dwoje.Jego kierowca został w samochodzie.- Kierowca?- Balti, mały khampa - potwierdziła Fowler.- Nie odstępował go na krok.Jao traktował go jak ulubionego siostrzeńca.Shan spojrzał na pułkownika.Czy rzeczywiście Tan mógł przeoczyć tak istotną kwestię? Zapomnieć o potencjalnym świadku?- Dokąd się wybierał po kolacji? - zapytał.- Na lotnisko.- Tak właśnie powiedział? Widziała pani, jak odjeżdża?- Nie.Ale jechał na lotnisko.Pokazał mi bilet.Wylot był późną nocą, lecz jazda na lotnisko może zająć nawet dwie godziny, a on nie chciał ryzykować spóźnienia.Był bardzo podekscytowany wyjazdem.- W takim razie dlaczego pojechał w przeciwnym kierunku?Wydawało się, że nie usłyszała, nagle pochłonięta nową myślą.- Ten demon.- odezwała się posępnie.- Ten demon był na Smoczych Szponach.Rozległo się gwałtowne pukanie i w drzwiach znów pojawiła się pani Ko.Za nią stał Tybetańczyk w okularach, którego Shan widział przy jaskini, za kierownicą terenówki Amerykanów.Był niski, miał ciemną cerę, małe oczka i grube rysy, które w niejasny sposób odróżniały go od większości Tybetańczyków, jakich znał Shan.- Pan Kincaid - wyrzucił z siebie przybysz, wyciągając kopertę.Gdy spostrzegł Tana, momentalnie utkwił wzrok w podłodze - kazał dać to pani natychmiast, nie czekać na nic.Rebecca Fowler wstała i powoli, jakby niechętnie, wyciągnęła rękę.Tybetańczyk podał jej kopertę i wycofał się na korytarz.Tan przyglądał mu się, gdy odchodził.- Zatrudnia pani trupiarza?To było to, uświadomił sobie Shan.Ten człowiek był ragyapą, członkiem prastarej kasty zajmującej się ciałami tybetańskich zmarłych.- Luntok jest jednym z naszych najlepszych inżynierów - odparła zimno Fowler.- Studiował na uniwersytecie.- Przeniosła wzrok na papier i nagle drgnęła zaskoczona.Opuściła kartkę, rzucając Tanowi piorunujące spojrzenie.Jeszcze raz przeczytała wiadomość.- Ludzie, co z wami jest?! - zapytała ostro.- Na Boga, mamy przecież umowę! - Spojrzała na Tana, potem na Shana.- Ministerstwo Geologii - oznajmiła tonem, który sugerował, że Tan musiał już o tym wiedzieć - zawiesiło moją koncesję.Pusty barak, który oddano im do użytku w Nefrytowym Źródle, był w tak fatalnym stanie, że Shan miał wrażenie, iż blaszany dach drży i unosi się przy każdym podmuchu wiatru.Sierżant Feng od razu zajął jedyne łóżko, na jakich zwykle sypiali podoficerowie, szerokim gestem dając Shanowi i Yeshemu wybór między dwudziestoma stalowymi pryczami zapełniającymi pozostałą część baraku.Shan zignorował go i zaczął rozkładać papiery na metalowym stole ustawionym przed rzędami prycz.- Muszę mieć klucz od tego baraku - oświadczył Fengowi.Sierżant, przetrząsający szafki w poszukiwaniu pościeli, odwrócił się na chwilę, by sprawdzić, czy Shan mówi poważnie.- Odwal się - uciął krótko.Znalazł sześć kocy, sobie zatrzymał trzy, dwa podał Yeshemu, a szósty rzucił w stronę Shana.Shan pozwolił mu upaść na podłogę.Ruszył wzdłuż łóżek, szukając miejsca, w którym mógłby ukryć swe notatki.Niecałe trzydzieści metrów od baraku, po drugiej stronie placu apelowego, była wartownia.Wiatr turlał po ziemi kłąb uschniętego wrzosu.Z megafonu dyndającego na przewodzie zwisającym z połamanej obudowy płynął wojskowy hymn, zniekształcony nie do poznania przez trzaski.Grupki żołnierzy zebrały się na obrzeżach placu, popatrując z oburzeniem na nowych strażników pełniących wartę przy areszcie.- Pałkarze - ostrzegł Shana Yeshe, gdy szli przez plac w tę stronę.W jego głosie brzmiało zdenerwowanie.- Co oni tu robią? To teren wojskowy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl