[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wycięcie szeroko otwartej jedwabnej koszuli ukazywało muskularną, spaloną od słońca pierś.Pod brązową skórą przybysza grały potężne mięśnie, gdy bez wysiłku poruszał piórami wioseł.Jego rysy zdradzały dziką, prymitywną naturę, lecz twarz nie była odpychającym obliczem dzikusa, chociaż płomień tlący się w błękitnych oczach zdradzał, że łatwo jest wzbudzić jego gniew.Był to Conan, który zawędrował do warownych obozowisk kozaków nie mając nic prócz swego sprytu i miecza, a jednak został ich wodzem.Przybił do brzegu opodal wykutych w skale schodów, jak ktoś dobrze znający wyspę i przycumował łódź do skalnego występu.Następnie bez wahania ruszył w górę po zmursza­łych stopniach.Rozglądał się bacznie wokół; nie dlatego, by świadomie spodziewał się ukrytego zagrożenia, lecz ponie­waż czujność była częścią jego osobowości wyostrzoną przez pełne niebezpieczeństw życie, jakie wiódł.To, co Ghaznavi uważał za jakiś szósty zmysł lub zwierzęcy instynkt, było jedynie nabytą w toku długotrwałych ćwiczeń wprawą i wrodzonym sprytem barbarzyńcy.Żaden instynkt nie podpo­wiadał Conanowi, że obserwują go ukryci w nadbrzeżnych trzcinach ludzie.Kiedy wspinał się na urwisko, jeden z nich odetchnął głęboko i powoli naciągnął cięciwę swego łuku.Johungir chwycił go za ramię i z wściekłością syknął do ucha:- Głupcze! Chcesz wszystko zepsuć? Nie widzisz, że jest poza zasięgiem? Niech wejdzie na wyspę.Będzie szukał dziewczyny.My zaczekamy tu jakiś czas.Mógł wyczuć naszą obecność lub przejrzeć nasz plan.Może ukrył gdzieś w pobliżu swoich wojowników.Poczekamy.Za godzinę, jeżeli nie zajdzie nic podejrzanego, podpłyniemy do schodów i za­czaimy się tam.Jeśli nie powróci szybko, pójdziemy na wyspę i zapolujemy na niego.Wolałbym jednak tego uniknąć, bo wielu z nas zginie w dżungli.Chciałbym zaskoczyć go, gdy będzie schodził do łodzi i naszpikować strzałami z blis­kiej odległości.W tym czasie nie podejrzewający niczego, wódz kozaków zagłębił się w gęstwinę.Szedł cicho na miękkich, skórzanych podeszwach, przeszywając wzrokiem każdy zakamarek, nie­cierpliwie oczekując widoku wspaniałej, jasnowłosej piękno­ści, o której marzył od chwili pierwszego spotkania w namiocie Johungir Chana przy forcie Ghori.Pożądałby jej nawet, gdyby okazywała mu wyraźną niechęć.Jednak jej znaczące spojrzenia i uśmiechy rozpaliły mu krew i teraz z całą odziedziczoną po przodkach gwałtownością pożądał tej białoskórej, jasnowłosej kobiety.Był już przedtem na Xapur.Niecały miesiąc wcześniej odbyło się tu sekretne spotkanie z piratami.Wiedział, że właśnie zbliża się do miejsca, gdzie wznoszą się tajemnicze ruiny, którym wyspa zawdzięcza swoją nazwę i zastanowił się przelotnie, czy poszukiwana dziewczyna ukrywa się wśród nich.Nagle stanął jak wryty.Zobaczył coś, co przeczyło wszelkiemu zdrowemu roz­sądkowi - wielki, ciemnozielony mur, za blankami którego wznosiły się wyniosłe wieże.Przez chwilę Conan stał jak sparaliżowany, szarpany wąt­pliwościami, jakie ogarnęłyby każdego, kto staje w obliczu rzeczy nieprawdopodobnej i przeczącej zdrowemu rozsąd­kowi.Conan nie wątpił w swoje zmysły, ale coś tu było nie w porządku.Mniej niż miesiąc wcześniej tylko ruiny wznosiły się wśród drzew.Czyż ludzkie ręce zdołałyby wznieść tak potężne mury w ciągu zaledwie kilku tygodni? Ponadto, nieustannie przemie­rzający Morze Vilayet, piraci powinni zauważyć prace przy tak gigantycznym przedsięwzięciu i zawiadomić kozaków.W żaden sposób nie można było wytłumaczyć tego wyda­rzenia, a jednak wzrok nie mylił barbarzyńcy.Znajdował się na Xapur i te fantastyczne, kamienne budowle stały na wyspie i wszystko to wydawało się szaleństwem i niemożliwością, a jednak było prawdą.Zawrócił chcąc umknąć z powrotem przez dżunglę.Wykute w skale schody i błękitne wody oddzielały go do odległego obozu u ujścia rzeki Zaporozka.Przez jedną krótką chwilę ogarniętemu ślepą paniką Conanowi nawet myśl o pozosta­niu w pobliżu wyspy wydała się odstręczająca.Najchęt­niej porzuciłby wszystko - warowne obozy, step, kozaków i zostawił tysiąc mil za sobą ten tajemniczy Wschód, gdzie niewyobrażalne, demoniczne moce wyczyniały rzeczy urągają­ce podstawowym prawom natury.Przez chwilę przyszłość królestw, uzależniona od nie­świadomego tego barbarzyńcy, wisiała na włosku.Tylko jeden drobny szczegół przeważył szalę: spłoszony wzrok Conana padł na mały strzęp jedwabiu wiszący na krzaku.Pochylił się nad nim węsząc.Wyczuł delikatną woń.Ten wydarty przez gałąź kawałeczek materiału zachował dręczący zmysły zapach.Raczej dzięki jakiemuś niejasnemu przeczuciu niż dzięki wyczulonemu węchowi rozpoznał perfumy pięknej, jasno­włosej dziewczyny, którą widział w namiocie Johungira.Zatem rybak nie kłamał: była tu! Później zobaczył na ziemi odcisk bosej stopy: długiej i wąskiej - ślad mężczyzny, nie kobiety - lecz odciśnięty nienaturalnie głęboko.Wniosek był oczywi­sty: człowiek niósł coś, a cóż to mogło być jak nie poszukiwana dziewczyna? Conan stał bez ruchu patrząc na czarne wieże groźnie majaczące między drzewami i w jego niebieskich oczach pojawił się złowrogi błysk.Pożądanie jasnowłosej dziewczyny i ponura, pierwotna nienawiść do jej porywacza, stopiły się w jedno, przemożne uczucie.Namięt­ność przezwyciężyła przesądny lęk i Conan przyczajony ni­czym gotujący się do skoku lew, ruszył ku murom fortu, korzystając z osłony gęstego listowia.Stwierdził, że mur zbudowano z tego samego zielonego kamienia, z jakiego korzystali dawni budowniczowie wznosząc fortyfikacje leżące do niedawna w ruinie i doznał dziwnego wrażenia, że spogląda na coś dobrze znanego.Wydawało mu się, że patrzy na coś, co widział przedtem we śnie.W końcu zrozumiał.Mury i wieże znajdowały się na miejscu dawnych ruin.Jakby z kruszejących szczątków znów odbudo­wano starożytne budowle.Żaden dźwięk nie zakłócił ciszy poranka, gdy Conan pod­kradł się pod mur wznoszący się pionowo wśród bujnej roślin­ności; tu, na południowych krańcach ogromnego, śródziemne­go morza, prawie tropikalnej.Na blankach nie ujrzał nikogo, ni­czego też nie dosłyszał.W pobliżu dostrzegł masywną bramę, lecz nie przypuszczał, by mogła być nie zamknięta czy nie strzeżona.Wiedziony przekonaniem, że kobieta, której szukał, znajduje się gdzieś za murami, postąpił w typowy dla siebie, zuchwały sposób.W górze porośnięte pnączami gałęzie sięgały prawie do blanków.Conan wdrapał się na drzewo jak kot, po czym, dotarłszy nieco powyżej górnej krawędzi muru, chwycił obiema rękami gruby konar, rozkołysał się i w odpowiedniej chwili puścił [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl