[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Co to są turnie? Co to są kozy? Musiał je sobie sam wymyślać na podstawie szkiców z bajek.Kozy były chude i obszarpane, o ogromnie długich nogach, mocnych jak sta­lowe sprężyny.Turnie to zwrócone w górę kawałki skały, trochę podobne do zdrewniałych wodorostów, tylko nie­skończenie twardsze.Małpy przypominały małych, brzydkich ludzi, były brązowe, włochate, przebiegłe i pomykały wierzchołkami drzew gaworząc i skrzecząc.No tak, Pilya wyglądała zupełnie inaczej.Lecz poruszała się tam w górze, jakby to było jej naturalne środowisko.Lawlera uderzyło to, że nie mógł sobie przypomnieć, jak to było, kiedy kochał się z matką Pilyi, Anyą, dwadzieścia lat temu.Pamiętał sam fakt.Cała reszta, dźwięki, jakie wy­dawała Anya, sposób, w jaki się poruszała, kształt jej piersi - zniknęły.Odeszły tak jak Ziemia, te dźwięki.Jakby nigdy nic się między nimi nie wydarzyło.Anya miała takie same , złote włosy i ciemną, gładką skórę jak Pilya, przypomniał sobie.Jednak wydawało mu się, że oczy miała niebieskie.Lawler był wtedy nieszczęśliwy, krwawił z tysiąca ran po odejściu Mireyli, a Anya pojawiła się i zaoferowała mu od­robinę pocieszenia.Jaka matka, taka córka.Czy matki i córki kochają się w taki sam sposób, nieświadomie wiedzione siłą genów? Czy Pilya w jego ramionach zniknęłaby i przeisto­czyła się w swoją matkę? Gdyby objął Pilyę, czy odnalazłby utracone wspomnienia Anyi? Lawler myślał o tym, zastana­wiając się czy warto przeprowadzić taki eksperyment, aby się przekonać.Nie, zdecydował.Nie.Nie.- Bada pan kwiaty wodne, doktorze? - powiedział ojciec 0uil!an, stając obok.Lawler rozejrzał się.Quillan miał dziwny sposób zbli­żania się: jakby materializował się z powietrza.Jakby był zrobiony z ektoplazmy i przesuwał się po szynie, pozornie , nie poruszając nogami, a potem znajdował się tuż obok, migocząc metafizycznym niepokojem.- Kwiaty wodne? - spytał w roztargnieniu Lawler, lekko ubawiony tym, że zaskoczono go w trakcie takich lubieżnych rozważań.- Ach, tam.Tak, widzę.Jak mógłby nie zauważyć? Tego jasnego słonecznego 'i poranka kwiaty wodne balansowały jak rozsiane na całym łonie oceanu.Miały proste, mięsiste łodygi, wysokie na pra­wie metr i jaskrawe zaradnie wielkości pięści, wesołej, żywo czerwonej barwy, o żółtych płatkach w zielone paski i dziwnie nabrzmiałych, czarnych pęcherzykach powietrznych po­niżej.Te pęcherzyki wisiały tuż pod powierzchnią wody, utrzymując w ten sposób kwiat na powierzchni.Nawet ude­rzone przez wysoką Falę, rośliny natychmiast wracały do pionu jak niestrudzone wańki-wstańki, które można prze­wracać raz po raz i zawsze stają na nogi.- Cud regeneracji - powiedział Quillan.- Lekcja dla nas wszystkich, tak - powiedział Lawler, nagle zainspirowany do wygłoszenia kazania.- Mu­simy zawsze starać sieje naśladować.W tym życiu jesteśmy bici raz po raz i za każdym razem musimy się podnieść.Kwiaty wodne powinny być naszym wzorem: niewrażliwe na ciosy, całkowicie odporne, zdolne przetrwać wszystkie uderzenia.W rzeczywistości jednak nie jesteśmy tak sprę­żyści jak one, prawda ojcze?- Powiedziałbym, że ty jesteś, doktorze.- Jestem?- Czy wiesz, że ludzie darzą cię głębokim szacunkiem? Wszyscy, z którymi rozmawiałem, wysoko oceniają twoją cierpliwość, wytrwałość, mądrość i siłę charakteru.Szcze­gólnie siłę charakteru.Mówią, że jesteś najsilniejszym, naj­trwalszym i najbardziej elastycznym człowiekiem w społe­czności.Zabrzmiało to zupełnie tak jak opis kogoś innego, kogoś o wiele mniej kruchego i sztywnego niż Valben Lawler.Lawler zachichotał.- Przypuszczam, że mogę tak wyglądać w oczach in­nych.Jakże bardzo się mylą.- Zawsze wierzyłem, że jest się takim, jakim widzą cię inni - rzekł duchowny.- To, co sam myślisz o so­bie, jest całkowicie błędne i nieistotne.Tylko inni mogą dokładnie ocenić twoją prawdziwą wartość.Lawler obrzucił go zdumionym spojrzeniem.Długa, su­rowa twarz księdza była całkowicie poważna.- Czy pan w to wierzy? - zapytał Lawler.Zauważył, że w jego głosie pojawiła się nutka irytacji.- Dawno już nie słyszałem czegoś tak szalonego.Ale nie, nie, to tylko gra, prawda? Pan lubi takie gry.Duchowny nie odpowiedział.Zamilkli obaj, stojąc jeden przy drugim w chłodnym, porannym słońcu.Lawler spo­glądał w pustkę rozpościerającą się przed nimi.Straciła ostrość i stała się wielką plamą rozhuśtanych kolorów, chao­tycznym baletem wodnych kwiatów.Potem, po kilku chwi­lach, przyjrzał się baczniej temu, co się tam działo.- Sądzę, że nawet kwiaty wodne nie są tak całkowicie odporne, no nie? - powiedział, wyciągając rękę w stronę wody.W najbardziej odległej części pola kwiatów widać było teraz pysk jakiejś ogromnej, zanurzonej kreatury, któ­ry poruszał się powoli tuż pod powierzchnią, tworząc zie­jącą, czarną jaskinię, w której ginęły dziesiątkami ko­lorowe rośliny.- Choćbyś był nie wiem jak sprężysty, zawsze znajdzie się coś, co może cię pożreć.Czy nie tak, ojcze Quillan?Odpowiedź porwał nagły podmuch wiatru.Nastąpiła kolejna długa, chłodna cisza.Lawler wciąż słyszał słowa Quillana: jest się takim, jakim widzą cię inni.To, co sam myślisz o sobie, jest całkowicie błędne i nieistot­ne.Kompletny nonsens, prawda? Prawda? Oczywiście, że to nonsens [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl