[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wierzyłem, że postąpiliśmy słusznie, że nie mieliśmy wyboru i musieliśmy się ratować, że gdybym nie zabił Sonny'ego i Jakuba, schwytano by nas i wysłano do więzienia.Jednocześnie z całego serca żałowałem, że musiało do tego wszyst­kiego dojść.Myślałem o bólu trawiącym naszpikowa­nego rurkami Jakuba, o jego straszliwie pokiereszowa­nym ciele, o jego planach na przyszłość, o farmie, o jego notatkach i szkicach, o tym, że w ostatnich chwilach życia pospieszył mi z pomocą i zabił swego najlepszego przyjaciela, swego drugiego brata.Myślałem o tym i ogarniała mnie coraz większa gorycz.Zdałem sobie sprawę, że Jakub był niewinny jak dziecko.Mimo że Sara mówiła o serii wypadków, o samoobronie i o niemożności wyboru, wina za to, że skończył tak, jak skończył, ciążyła na mnie i tylko na mnie - to była moja odpowiedzialność, moja niepra­wość, mój grzech.Dziesięć, może piętnaście minut siedziałem, kryjąc twarz w dłoniach i łkając.I raptem, zupełnie nie­świadomie, bo tego nie chciałem - od miesięcy nie czułem się tak dobrze, tak szlachetnie, tak spolegliwie i bezgrzesznie jak po rytualnym oczyszczeniu - prze­stałem płakać.Zamilkłem, uspokoiłem się jak po gwał­townym ataku mdłości.Zdecydowało za mnie moje ciało - to ono zdławiło w sobie płacz, nie ja.Oddychałem głęboko, czekając, co będzie dalej, ale dalej nie było nic.Robiło się późno.Słyszałem, jak w mieszkaniu na górze ktoś chodzi: tam i z powrotem, tam i z powrotem - deski sufitu głośno trzeszczały.Od czasu do czasu zza okna dobiegał przytłumiony szum samochodów.W kaloryferze cicho pojękiwała para i gorąca woda.Otarłem ręką twarz.Złożyłem szkic Jakuba na pół i wetknąłem go między karty książki.Książkę położy­łem na dnie kufra i zamknąłem wieko.Starannie opuściłem rękawy koszuli, które podwinąłem, rozpo­czynając pakowanie, i zapiąłem spinki.Byłem roztrzęsiony, osłabiony, jakbym nie jadł cały dzień.Ubranie ważyło dwa razy więcej niż zwykle.Twarz wciąż miałem mokrą od łez i czułem, że skóra mi tężeje w miarę, jak wysychają.Jeszcze zanim wstałem, wiedziałem już, jak potrak­tuję to, co działo się ze mną w mieszkaniu Jakuba.Uznam tę chwilę słabości za anomalię, za wydarzenie mało znaczące, zupełnie marginesowe, za wyrwę w ta­mie rozpaczy, w którą wpadłem, i z której zdołałem wypełznąć.Nie, nic nie powiem Sarze - zachowam to w najgłębszej tajemnicy.I kiedy napad rozpaczy się powtórzy, a wiedziałem, że powtórzy się na pewno, zareaguję tak samo jak w mieszkaniu brata.Ponieważ nawet wtedy, kiedy płakałem, kiedy oddychałem ni­czym ryba wyrzucona na brzeg, nie opuszczała mnie świadomość, że szloch nic nie zmieni, że nie naprawi ani krzywd, ani zbrodni, nie odmieni mojego stosunku do tego, co zrobiłem.Powiadają, że co się stało, to się nie odstanie.Tak więc istniał tylko jeden jedyny sposób na względnie normalną egzystencję, na wytrwanie po śmierci Jakuba: musiałem się z tym wszystkim pogo­dzić.W przeciwnym razie ulegnę, a wtedy smutek powoli przerodzi się w żal, żal w wyrzuty sumienia, a wyrzuty sumienia w niepohamowane pragnienie poniesienia kary.Pragnienie poniesienia kary za grze­chy zatrułoby mi życie.Musiałem je kontrolować, panować nad nim, trzymać je na wodzy, musiałem planować każdy krok i starannie przestrzegać planu.Po minucie albo dwóch wstałem i nałożyłem kurtkę.W łazience umyłem ręce i twarz.Później wytaszczyłem kufer i karton z prześcieradłami na korytarz i za­mknąłem drzwi na klucz.Rzeczy brata zostawiłem w samochodzie.Wiedzia­łem, że jeśli wyjmę pudła z bagażnika, to tylko po to, żeby je wyrzucić, a nie chciałem tego robić.Jeszcze nie wtedy.Wydawało się, że oprócz mnie jedyną istotą, która opłakuje śmierć Jakuba, jest Mary Beth.Od chwili zamieszkania w nowym domu pies przeszedł zdumie­wającą metamorfozę.Zrobił się zły, coraz częściej szcze­kał.Warczał, gdy próbowaliśmy go pogłaskać, obnażał kły.Ponieważ Sara martwiła się o bezpieczeństwo Amandy - twierdziła, że Mary Beth może ją pogryźć - po­stanowiłem trzymać psa na dworze.Każdego ranka przed wyjściem do pracy przywiązywałem go do drzewa sznurem do bielizny, natomiast nocą zapędza­łem zwierzę do garażu.Te nowe praktyki jeszcze bardziej rozdrażniły Mary Beth.Całymi dniami sie­dział na śniegu przed domem, obszczekując przejeż­dżające samochody, mleczarza albo dzieci czekające na szkolny autobus.Ciągle szarpał się i rzucał, i natarł sobie skórę pod obrożą.Nocami wył w garażu, długo, bez końca, a wycie niosło się echem po całej ulicy.Dzieci sąsiadów rozpuściły plotkę, że nasz dom jest nawiedzo­ny, że to nie pies wyje, lecz udręczony duch mojego brata.Amanda też stała się nerwowa - to chyba zaraźliwe - głośna i płaczliwa [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl