[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Czyżbym był podejrzany, szeryfie? Nie.Na razie nie mam żadnych podejrzanych.Zresztą, to sprawa nie mo-jego formatu, można powiedzieć.Wyciąganie pijaczków od Della czy pilnowaniespokoju w parku to coś w sam raz dla mnie.Ot, po prostu trochę węszę tu i tam. A jeżeli nie miałbym ochoty panu powiedzieć?Parkins wzruszył ramionami i wyjął paczkę papierosów. To już twoja sprawa, synu. Byłem na kolacji u Susan Norton i grałem w badmintona z jej ojcem. Założę się, że wygrał.Z Nollym wygrywa, kiedy chce, a ten się wściekai potem nie gada o niczym innym, tylko o tym, jak bardzo chciałby dołożyć kiedyśBillowi Nortonowi.O której pan wyszedł?Ben roześmiał się, ale w jego głosie nie sposób było doszukać się zbyt wielewesołości. Przechodzi pan od razu do rzeczy, co? Wie pan  mruknął Parkins  gdybym był jednym z tych nowojorskichdetektywów, których pokazują w telewizji, mógłbym pomyśleć, że ma pan coś doukrycia, skoro nie chce mi pan odpowiadać wprost na moje pytania.99  Nie mam nic do ukrycia  odparł Ben. Po prostu jestem już trochę zmę-czony tym, że wszyscy oglądają się za mną na ulicy, pokazują palcami w sklepie,a w bibliotece szepczą za moimi plecami.A teraz pan zjawia się tu, żeby spraw-dzić, czy przypadkiem nie trzymam w szafie skalpu Ralphie ego Glicka. Wcale nie miałem takiego zamiaru. Gillespie zaciągnął się papierosemi spojrzał na Bena zmrużonymi oczami. Po prostu chcę pana odhaczyć i miećspokój.Gdybym podejrzewał, że maczał pan w tym palce, miałbym pana u siebiew pace. W porządku. Ben skinął ze znużeniem głową. Wyszedłem od Nor-tonów mniej więcej piętnaście po siódmej i poszedłem na piechotę w kierunkuSzkolnego Wzgórza.Kiedy zrobiło się ciemno, wróciłem tutaj, pisałem jeszczeprzez jakieś dwie godziny i położyłem się spać. O której pan przyszedł ze spaceru? Przypuszczam, że mniej więcej piętnaście po ósmej. W takim razie nie jest pan kryty tak dobrze, jak miałem nadzieję.Widziałpan kogoś? Nikogo.Parkins mruknął coś tajemniczo i podszedł do biurka. O czym pan pisze? To nie pański interes  odparł Ben, rezygnując z zachowania choćby po-zorów uprzejmości. Byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan trzymać się odtego z daleka.Chyba że ma pan nakaz przeszukania. Coś pan taki nerwowy? Przecież i tak ludzie będą czytać tę książkę. Kiedy przejdzie przez trzy korekty, zostanie złożona i wydrukowana, oso-biście prześlę panu cztery egzemplarze z autografami.Na razie jest wyłączniemoją prywatną własnością.Parkins uśmiechnął się i cofnął o krok. W porządku.Zresztą i tak wątpię, czy przyznał się pan w niej do czegokol-wiek.Ben odpowiedział uśmiechem. Mark Twain powiedział kiedyś, że każda powieść stanowi przyznanie siędo winy kogoś, kto absolutnie niczego złego nie popełnił.Parkins wydmuchnąłkłąb dymu i skierował się do drzwi. Dobra, nie będę panu bardziej moczył dywanu, panie Mears.Dzięki, żezechciał mi pan poświęcić trochę czasu, a tak między nami, to wątpię, czy w ogó-le widział pan na oczy tego dzieciaka, ale taki mam zawód, że muszę zadawaćpytania.Ben skinął głową. Rozumiem. Poza tym powinien pan wiedzieć, jak wygląda życie w takich mieścinachjak Salem, Milbridge czy Guilford: przestaje się być obcym dopiero wtedy, kiedy100 mieszkało się w nich co najmniej dwadzieścia lat. Wiem.Przepraszam, jeśli byłem nieuprzejmy, ale po tygodniu poszuki-wań. Ben wzruszył ramionami. Jasne  odparł Parkins. Najgorsza sprawa z jego matką.Okropnie toprzeżywa.No, to niech pan uważa na siebie. Oczywiście. Nie gniewa się pan? Skądże znowu. Zawahał się przez chwilę. Powie mi pan coś? Jeśli będę mógł. Ale uczciwie: skąd pan wziął tę książkę?Na twarzy Parkinsa Gillespie pojawił się szeroki uśmiech. W Cumberland jest facet, który prowadzi sklep z używanymi meblami.Straszny nudziarz, nazywa się Gendron.Sprzedaje wydania kieszonkowe po dzie-sięć centów.Miał tego pięć sztuk.Ben wybuchnął donośnym śmiechem, a Parkins wypuścił jeszcze jeden kłąbdymu i wyszedł z pokoju.Ben stanął przy oknie i patrzył, jak szeryf przecho-dzi w czarnych, błyszczących kaloszach na drugą stronę ulicy, starannie omijającgłębokie kałuże.10Zanim Parkins zapukał do drzwi nowego sklepu, zajrzał najpierw przez fronto-we okno.Kiedyś, kiedy jeszcze mieściła się tu pralnia, ujrzałby gromadę tłustychkobiet, żujących bez przerwy gumę, dosypujących proszek i uwijających się przymaszynach, ale od wczoraj, kiedy przed budynek zajechała ciężarówka dekoratorawnętrz z Portland wygląd pomieszczenia uległ daleko idącym zmianom.Zaraz za oknem ustawiono coś w rodzaju podwyższenia nakrytego jasnozielo-nym, puszystym dywanem.Dwa niewidoczne reflektory oświetlały trzy umiesz-czone na nim przedmioty: zegar, staroświecki kołowrotek i sekretarzyk z czere-śniowego drewna.Przy każdym przedmiocie stała elegancka karteczka z ceną;Boże, czy ktoś przy zdrowych zmysłach zapłaci sześćset dolarów za stary ko-łowrotek, skoro może pójść do sklepu i kupić sobie nowiutkiego Singera za 48dolarów 95 centów?Parkins westchnął z głębi piersi i zastukał do drzwi.Otworzyły się niemal od razu, jakby ten nowy facet stał cały czas tuz za nimii czekał, żeby go wpuścić do środka. Pan inspektor!  wykrzyknął Straker z czymś w rodzaju uśmiechu natwarzy. Jak to miło, że zechciał pan do nas zajrzeć! Daleko mi jeszcze do inspektora  powiedział Parkins, zapalił pallmallai wkroczył do wnętrza. Jestem Parkins Gillespie.Miło mi pana poznać.101 Wyciągnął rękę; ręka została ujęta przez dłoń suchą, bez wątpienia niezwyklesilną, krótko uściśnięta i natychmiast wypuszczona. Richard Throckett Straker  przedstawił się łysy mężczyzna. Tak sobie pomyślałem, że to będzie pan  powiedział Parkins rozglądającsię dookoła.Podłoga została pokryta nową, dywanową wykładziną, a malowanieścian dobiegało właśnie końca.Zapach świeżej farby był nawet dość przyjemny,lecz spod niego przebijał inny, zdecydowanie mniej atrakcyjny.Na razie jednakGillespie nie mógł go z niczym skojarzyć, więc ponownie skoncentrował uwagęna Strakerze. Czym mogę panu służyć w ten jakże uroczy dzień?  zapytał Straker.Parkins zerknął przez okno na lejące się z nieba strugi deszczu. Och, niczym specjalnym.Wpadłem tylko tak sobie, żeby zobaczyć, jakleci, i życzyć powodzenia w nowym miejscu. To nadzwyczaj miło z pańskiej strony.Zechce pan napić się kawy? A możesherry? Mam na zapleczu i to, i to. Nie, dziękuję.Nie mam za dużo czasu.Jest może pan Barlow? Pan Barlow wyjechał w interesach do Nowego Jorku.Nie spodziewam sięgo wcześniej niż dziesiątego pazdziernika. Czyli otworzy pan interes bez niego  zauważył Parkins myśląc w duchu,że Straker nie będzie miał chyba kłopotu z nadmiarem klientów, sądząc po wysta-wionych w oknie cenach. Aha, tak przy okazji: jak właściwie ma na imię panBarlow?Straker ponownie obdarzył go ostrym jak brzytwa uśmiechem. Czy pyta pan jako osoba oficjalna.eee.szeryfie? Nie, tylko tak, z ciekawości. Mój wspólnik nazywa się Kurt Barlow  powiedział Straker. pracowali-śmy razem w Londynie i Hamburgu, a teraz postanowiliśmy przejść na emeryturę. Zatoczył dokoła ręką [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl