Pokrewne
- Strona Główna
- Choroby zakazne zwierzat domowych z elementami ZOONOZ pod red. Stanislawa Winiarczyka i Zbigniewa GrÄ dzkiego
- Witkiewicz Stanislaw Ignacy N niemyte dusze imn
- Pagaczewski Stanislaw Gabka i latajace talerze (SCAN
- Pagaczewski Stanislaw Misja profesora Gabki
- Owsiak Stanisław Podstawy nauki finansów(1)
- brzozowski stanisław legenda młodej polski
- Stanislaw Pagaczewski Misja profesora Gabki
- Pagaczewski Stanislaw Porwanie profesora Gabki (4)
- Ashling Andrew The Invisible Chains pt. 2 Bonds Of Fear
- Gilstrap John Za kazda cene
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- oh-seriously.htw.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Poniżej miejsca, w którym łuki opuszczały kolumnę jak zrywające się do lotu skrzydła, widniały jakby zalążki, jak gdyby początki łuków następnych, możliwych, nie rozwiniętych, stulone liściaste, posklejane, nie wyklute.Po szeregu stopni, drobnych jak ząbki, maszyna wjechała między kolumny.W ich kształtach była szczególna regularność, nie to że geometryczna, raczej roślinna, bo choć wszystkie były podobne do siebie, nie widziało się dwu takich samych — wszędzie drobne przesunięcia proporcji, przemieszczenia węźlastych zgrubień, w których kuliły się związki skrzydlatych płaszczyzn.Maszyna toczyła się bezszelestnie po kamiennej powierzchni, długie szeregi kolumn uchodziły w tył, wraz z lasem obracających się na płask cieni, jeszcze i jeszcze jeden szereg, sklepienie znikło, widzieli już przed sobą wolną przestrzeń, daleko tlał nad nią niski, słaby brzask.Łazik coraz wolniej jechał po litej skale, hamulce popiskiwały słabo, aż stanęli o metr od kamiennego wąwozu, którego brzegi otwarły się tu niespodzianie.Pod nimi mroczniała gęstwa murów, głęboko wpuszczonych w grunt, na podobieństwo starych ziemskich fortyfikacji.Ich szczyty równały się z poziomem miejsca, na którym stali.Jak z lotu ptaka zaglądali w czarne wnętrze uliczek, wąskich, krętych, o prostopadłych ścianach.W murach widniały ciemniejsze od nich, odchylone w tył, jakby wycelowane skosem w niebo, szeregi czworobocznych otworów o zaokrąglonych kątach.Kamienne kontury zlewały się w jednolitą masę, nie rozwidnioną ani promykiem światła, znacznie dalej, nad grzbietami następnych, gdzie wzrok już nie sięgał, stała nieregularnymi odblaskami poświata, a w jeszcze większej odległości jej plamy gęstniały i, stopione w jednostajny pobrzask, oprószały nieruchomo stojącą, złotawą mgłą kamienne krawędzie.Koordynator wstał i skierował reflektor w głąb uliczki pod ścianą, na której szczycie zatrzymał się łazik.Snop światła objął z góry oddaloną o sto kroków, samotną, wrzecionowatą kolumnę, stojącą pośród łukowato oddalonych ścian.Po jej bokach, drgając roziskrzeniami, bezgłośnie spływała woda.Dokoła kolumny widniało na trójkątnych płytach nieco rzecznego piasku, opodal, na skraju jasności, spoczywało przewrócone, z jednej strony otwarte, płaskie naczynie.Poczuli podmuch nocnego wiatru, zarazem w zaułkach na dole odpowiedział mu martwy szelest, jaki wydają źdźbła niesione po kamieniach.— To jakieś osiedle.— powiedział wolno Koordynator.Stał i wodził coraz dalej światłem reflektora.Od placyku ze studnią odchodziły rozszerzonymi w górze gardzielami uliczki, obramowane stykami pionowych murów, które przypominały dzioby okrętów.Mur między dwoma takimi występami przechylał się cały w tył, na kształt fortecznego blanku, o pustych, czworokątnych otworach.W górę szły od nich czarniawe, rozwiane smugi, jakby osmaliny pożaru, który się tędy kiedyś wyrywał.Światło szło w drugą stronę, po spiczastych zbiegach murów, uderzyło w czarną jamę piwnicznego wejścia, wędrowało po otwartych wylotach zaułków.— Zgaś! — odezwał się nagle Doktor.Koordynator usłuchał go.W zapadłym mroku dostrzegł dopiero teraz przemianę, jaka obejmowała przestrzeń przed nimi.Widmowy, jednostajny brzask, który okalał szczyty odległych murów, z wyrzynającymi się na jego tle sylwetami rur jakichś czy dymników, rozpadał się na pojedyncze wyspy, słabł, wygaszała go postępująca ze środka ku okręgowi fala ciemności, jeszcze przez chwilę tlały pojedyncze słupy poświaty, potem i one znikły, przybór nocy pochłaniał jedną połać kamiennych wąwozów za drugą, aż ostatni ślad światła znikł — ani jedna iskra nie płonęła już w martwych mrokach.— Wiedzą o nas.— odezwał się Chemik.— Możliwe — odparł Doktor — ale dlaczego tylko tam były światła? I.zauważyliście, jak gasły? Od centrum.Nikt mu nie odpowiedział.Koordynator usiadł i wyłączył reflektor.Mrok zatrzasnął ich jak czarne wieko.— Nie możemy tam zjechać.Jeżeli zostawimy wóz, ktoś musi przy nim zostać — odezwał się.Milczeli.Nie dostrzegali nawet własnych twarzy, słyszeli tylko słaby szum przeciągającego gdzieś górą wiatru.Potem z tyłu, od pozbawionej ścian nawy, dobiegł słaby, powolny szmer jakby ostrożnego stąpania.Koordynator łowił go z wysiłkiem, obracał wolno wygaszony reflektor, wycelował go po omacku i naraz zapalił.Półkręgiem białych łat światła, kolumn i czarnych cieni osaczyła ich nieruchoma pustka.Nie było nikogo.— Kto? — powiedział.Nikt się nie odezwał.— A więc ja — zadecydował.Ujął kierownicę.Łazik z zapalonymi światłami ruszył wzdłuż brzegu muru.Kilkaset kroków dalej otwarły się wiodące w dół, obrzeżone kamiennymi wałami schody o płytkich, drobnych stopniach.— Zostanę tu — zadecydował.— Wiele mamy czasu? — spytał Chemik.— Jest dziewiąta.Daję wam godzinę, z tym że w ciągu tej godziny musicie wrócić.Możecie mieć trudności z odnalezieniem drogi.Za czterdzieści minut od tej chwili zapalę flarę.Dziesięć minut potem — drugą, następną po pięciu minutach.Starajcie się w tym czasie znaleźć na jakimś wyniesieniu, chociaż łunę zobaczycie i z dołu.Teraz nastawimy zegarki.Zrobili to w ciszy, przerywanej tylko odgłosami wiatru.Powietrze chłodniało coraz bardziej.— Miotacza nie weźmiecie, w tej ciasnocie i tak nie można by go użyć.— Koordynator, jak wszyscy, gdy mówili, zniżył mimowiednie głos.— Eżektory powinny wystarczyć, zresztą chodzi o kontakt.Ale nie za każdą cenę.To jasne, prawda?Mówił to do Doktora.Ten skinął głową.Koordynator dodał:— Noc nie jest najlepszą porą.Może tylko zorientujecie się w terenie.To byłoby najrozsądniejsze.Możemy tu przecież wrócić.Uważajcie, aby trzymać się razem, osłaniać sobie plecy i nie zapuszczać się w żadne zakamarki.— Jak długo będziesz czekał? — spytał Chemik.Koordynator — zobaczyli to w odblasku, który sprawiał, że jego twarz rysowała się jakby przyprószona popiołem — uśmiechnął się.— Do skutku [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl agnieszka90.opx.pl
.Poniżej miejsca, w którym łuki opuszczały kolumnę jak zrywające się do lotu skrzydła, widniały jakby zalążki, jak gdyby początki łuków następnych, możliwych, nie rozwiniętych, stulone liściaste, posklejane, nie wyklute.Po szeregu stopni, drobnych jak ząbki, maszyna wjechała między kolumny.W ich kształtach była szczególna regularność, nie to że geometryczna, raczej roślinna, bo choć wszystkie były podobne do siebie, nie widziało się dwu takich samych — wszędzie drobne przesunięcia proporcji, przemieszczenia węźlastych zgrubień, w których kuliły się związki skrzydlatych płaszczyzn.Maszyna toczyła się bezszelestnie po kamiennej powierzchni, długie szeregi kolumn uchodziły w tył, wraz z lasem obracających się na płask cieni, jeszcze i jeszcze jeden szereg, sklepienie znikło, widzieli już przed sobą wolną przestrzeń, daleko tlał nad nią niski, słaby brzask.Łazik coraz wolniej jechał po litej skale, hamulce popiskiwały słabo, aż stanęli o metr od kamiennego wąwozu, którego brzegi otwarły się tu niespodzianie.Pod nimi mroczniała gęstwa murów, głęboko wpuszczonych w grunt, na podobieństwo starych ziemskich fortyfikacji.Ich szczyty równały się z poziomem miejsca, na którym stali.Jak z lotu ptaka zaglądali w czarne wnętrze uliczek, wąskich, krętych, o prostopadłych ścianach.W murach widniały ciemniejsze od nich, odchylone w tył, jakby wycelowane skosem w niebo, szeregi czworobocznych otworów o zaokrąglonych kątach.Kamienne kontury zlewały się w jednolitą masę, nie rozwidnioną ani promykiem światła, znacznie dalej, nad grzbietami następnych, gdzie wzrok już nie sięgał, stała nieregularnymi odblaskami poświata, a w jeszcze większej odległości jej plamy gęstniały i, stopione w jednostajny pobrzask, oprószały nieruchomo stojącą, złotawą mgłą kamienne krawędzie.Koordynator wstał i skierował reflektor w głąb uliczki pod ścianą, na której szczycie zatrzymał się łazik.Snop światła objął z góry oddaloną o sto kroków, samotną, wrzecionowatą kolumnę, stojącą pośród łukowato oddalonych ścian.Po jej bokach, drgając roziskrzeniami, bezgłośnie spływała woda.Dokoła kolumny widniało na trójkątnych płytach nieco rzecznego piasku, opodal, na skraju jasności, spoczywało przewrócone, z jednej strony otwarte, płaskie naczynie.Poczuli podmuch nocnego wiatru, zarazem w zaułkach na dole odpowiedział mu martwy szelest, jaki wydają źdźbła niesione po kamieniach.— To jakieś osiedle.— powiedział wolno Koordynator.Stał i wodził coraz dalej światłem reflektora.Od placyku ze studnią odchodziły rozszerzonymi w górze gardzielami uliczki, obramowane stykami pionowych murów, które przypominały dzioby okrętów.Mur między dwoma takimi występami przechylał się cały w tył, na kształt fortecznego blanku, o pustych, czworokątnych otworach.W górę szły od nich czarniawe, rozwiane smugi, jakby osmaliny pożaru, który się tędy kiedyś wyrywał.Światło szło w drugą stronę, po spiczastych zbiegach murów, uderzyło w czarną jamę piwnicznego wejścia, wędrowało po otwartych wylotach zaułków.— Zgaś! — odezwał się nagle Doktor.Koordynator usłuchał go.W zapadłym mroku dostrzegł dopiero teraz przemianę, jaka obejmowała przestrzeń przed nimi.Widmowy, jednostajny brzask, który okalał szczyty odległych murów, z wyrzynającymi się na jego tle sylwetami rur jakichś czy dymników, rozpadał się na pojedyncze wyspy, słabł, wygaszała go postępująca ze środka ku okręgowi fala ciemności, jeszcze przez chwilę tlały pojedyncze słupy poświaty, potem i one znikły, przybór nocy pochłaniał jedną połać kamiennych wąwozów za drugą, aż ostatni ślad światła znikł — ani jedna iskra nie płonęła już w martwych mrokach.— Wiedzą o nas.— odezwał się Chemik.— Możliwe — odparł Doktor — ale dlaczego tylko tam były światła? I.zauważyliście, jak gasły? Od centrum.Nikt mu nie odpowiedział.Koordynator usiadł i wyłączył reflektor.Mrok zatrzasnął ich jak czarne wieko.— Nie możemy tam zjechać.Jeżeli zostawimy wóz, ktoś musi przy nim zostać — odezwał się.Milczeli.Nie dostrzegali nawet własnych twarzy, słyszeli tylko słaby szum przeciągającego gdzieś górą wiatru.Potem z tyłu, od pozbawionej ścian nawy, dobiegł słaby, powolny szmer jakby ostrożnego stąpania.Koordynator łowił go z wysiłkiem, obracał wolno wygaszony reflektor, wycelował go po omacku i naraz zapalił.Półkręgiem białych łat światła, kolumn i czarnych cieni osaczyła ich nieruchoma pustka.Nie było nikogo.— Kto? — powiedział.Nikt się nie odezwał.— A więc ja — zadecydował.Ujął kierownicę.Łazik z zapalonymi światłami ruszył wzdłuż brzegu muru.Kilkaset kroków dalej otwarły się wiodące w dół, obrzeżone kamiennymi wałami schody o płytkich, drobnych stopniach.— Zostanę tu — zadecydował.— Wiele mamy czasu? — spytał Chemik.— Jest dziewiąta.Daję wam godzinę, z tym że w ciągu tej godziny musicie wrócić.Możecie mieć trudności z odnalezieniem drogi.Za czterdzieści minut od tej chwili zapalę flarę.Dziesięć minut potem — drugą, następną po pięciu minutach.Starajcie się w tym czasie znaleźć na jakimś wyniesieniu, chociaż łunę zobaczycie i z dołu.Teraz nastawimy zegarki.Zrobili to w ciszy, przerywanej tylko odgłosami wiatru.Powietrze chłodniało coraz bardziej.— Miotacza nie weźmiecie, w tej ciasnocie i tak nie można by go użyć.— Koordynator, jak wszyscy, gdy mówili, zniżył mimowiednie głos.— Eżektory powinny wystarczyć, zresztą chodzi o kontakt.Ale nie za każdą cenę.To jasne, prawda?Mówił to do Doktora.Ten skinął głową.Koordynator dodał:— Noc nie jest najlepszą porą.Może tylko zorientujecie się w terenie.To byłoby najrozsądniejsze.Możemy tu przecież wrócić.Uważajcie, aby trzymać się razem, osłaniać sobie plecy i nie zapuszczać się w żadne zakamarki.— Jak długo będziesz czekał? — spytał Chemik.Koordynator — zobaczyli to w odblasku, który sprawiał, że jego twarz rysowała się jakby przyprószona popiołem — uśmiechnął się.— Do skutku [ Pobierz całość w formacie PDF ]