[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Poniżej miejsca, w którym łuki opuszczały ko­lumnę jak zrywające się do lotu skrzydła, widniały jakby zalążki, jak gdyby początki łuków następnych, możliwych, nie rozwiniętych, stulone liściaste, posklejane, nie wyklute.Po szeregu stopni, drobnych jak ząbki, maszyna wje­chała między kolumny.W ich kształtach była szczególna regularność, nie to że geometryczna, raczej roślinna, bo choć wszystkie były podobne do siebie, nie widziało się dwu takich samych — wszędzie drobne przesunięcia pro­porcji, przemieszczenia węźlastych zgrubień, w których ku­liły się związki skrzydlatych płaszczyzn.Maszyna toczyła się bezszelestnie po kamiennej po­wierzchni, długie szeregi kolumn uchodziły w tył, wraz z la­sem obracających się na płask cieni, jeszcze i jeszcze jeden szereg, sklepienie znikło, widzieli już przed sobą wolną przestrzeń, daleko tlał nad nią niski, słaby brzask.Łazik coraz wolniej jechał po litej skale, hamulce popiskiwały słabo, aż stanęli o metr od kamiennego wąwozu, którego brzegi otwarły się tu niespodzianie.Pod nimi mroczniała gęstwa murów, głęboko wpuszczo­nych w grunt, na podobieństwo starych ziemskich fortyfi­kacji.Ich szczyty równały się z poziomem miejsca, na któ­rym stali.Jak z lotu ptaka zaglądali w czarne wnętrze uliczek, wąskich, krętych, o prostopadłych ścianach.W mu­rach widniały ciemniejsze od nich, odchylone w tył, jakby wycelowane skosem w niebo, szeregi czworobocznych otwo­rów o zaokrąglonych kątach.Kamienne kontury zlewały się w jednolitą masę, nie rozwidnioną ani promykiem światła, znacznie dalej, nad grzbietami następnych, gdzie wzrok już nie sięgał, stała nieregularnymi odblaskami poświata, a w jeszcze większej odległości jej plamy gęstniały i, sto­pione w jednostajny pobrzask, oprószały nieruchomo sto­jącą, złotawą mgłą kamienne krawędzie.Koordynator wstał i skierował reflektor w głąb uliczki pod ścianą, na której szczycie zatrzymał się łazik.Snop światła objął z góry oddaloną o sto kroków, samotną, wrze­cionowatą kolumnę, stojącą pośród łukowato oddalonych ścian.Po jej bokach, drgając roziskrzeniami, bezgłośnie spływała woda.Dokoła kolumny widniało na trójkątnych płytach nieco rzecznego piasku, opodal, na skraju jasności, spoczywało przewrócone, z jednej strony otwarte, płaskie naczynie.Poczuli podmuch nocnego wiatru, zarazem w zaułkach na dole odpowiedział mu martwy szelest, jaki wydają źdźbła niesione po kamieniach.— To jakieś osiedle.— powiedział wolno Koordyna­tor.Stał i wodził coraz dalej światłem reflektora.Od pla­cyku ze studnią odchodziły rozszerzonymi w górze gardzie­lami uliczki, obramowane stykami pionowych murów, któ­re przypominały dzioby okrętów.Mur między dwoma ta­kimi występami przechylał się cały w tył, na kształt for­tecznego blanku, o pustych, czworokątnych otworach.W górę szły od nich czarniawe, rozwiane smugi, jakby osmaliny pożaru, który się tędy kiedyś wyrywał.Światło szło w drugą stronę, po spiczastych zbiegach murów, ude­rzyło w czarną jamę piwnicznego wejścia, wędrowało po otwartych wylotach zaułków.— Zgaś! — odezwał się nagle Doktor.Koordynator usłuchał go.W zapadłym mroku dostrzegł dopiero teraz przemianę, jaka obejmowała przestrzeń przed nimi.Widmowy, jednostajny brzask, który okalał szczyty od­ległych murów, z wyrzynającymi się na jego tle sylwetami rur jakichś czy dymników, rozpadał się na pojedyncze wy­spy, słabł, wygaszała go postępująca ze środka ku okręgowi fala ciemności, jeszcze przez chwilę tlały pojedyncze słupy poświaty, potem i one znikły, przybór nocy pochłaniał je­dną połać kamiennych wąwozów za drugą, aż ostatni ślad światła znikł — ani jedna iskra nie płonęła już w martwych mrokach.— Wiedzą o nas.— odezwał się Chemik.— Możliwe — odparł Doktor — ale dlaczego tylko tam były światła? I.zauważyliście, jak gasły? Od centrum.Nikt mu nie odpowiedział.Koordynator usiadł i wyłączył reflektor.Mrok zatrza­snął ich jak czarne wieko.— Nie możemy tam zjechać.Jeżeli zostawimy wóz, ktoś musi przy nim zostać — odezwał się.Milczeli.Nie dostrze­gali nawet własnych twarzy, słyszeli tylko słaby szum prze­ciągającego gdzieś górą wiatru.Potem z tyłu, od pozba­wionej ścian nawy, dobiegł słaby, powolny szmer jakby ostrożnego stąpania.Koordynator łowił go z wysiłkiem, obracał wolno wygaszony reflektor, wycelował go po omacku i naraz zapalił.Półkręgiem białych łat światła, ko­lumn i czarnych cieni osaczyła ich nieruchoma pustka.Nie było nikogo.— Kto? — powiedział.Nikt się nie odezwał.— A więc ja — zadecydował.Ujął kierownicę.Łazik z zapalonymi światłami ruszył wzdłuż brzegu muru.Kil­kaset kroków dalej otwarły się wiodące w dół, obrzeżone kamiennymi wałami schody o płytkich, drobnych stop­niach.— Zostanę tu — zadecydował.— Wiele mamy czasu? — spytał Chemik.— Jest dziewiąta.Daję wam godzinę, z tym że w ciągu tej godziny musicie wrócić.Możecie mieć trudności z od­nalezieniem drogi.Za czterdzieści minut od tej chwili za­palę flarę.Dziesięć minut potem — drugą, następną po pię­ciu minutach.Starajcie się w tym czasie znaleźć na jakimś wyniesieniu, chociaż łunę zobaczycie i z dołu.Teraz nasta­wimy zegarki.Zrobili to w ciszy, przerywanej tylko odgłosami wiatru.Powietrze chłodniało coraz bardziej.— Miotacza nie weźmiecie, w tej ciasnocie i tak nie można by go użyć.— Koordynator, jak wszyscy, gdy mó­wili, zniżył mimowiednie głos.— Eżektory powinny wy­starczyć, zresztą chodzi o kontakt.Ale nie za każdą cenę.To jasne, prawda?Mówił to do Doktora.Ten skinął głową.Koordynator dodał:— Noc nie jest najlepszą porą.Może tylko zorientuje­cie się w terenie.To byłoby najrozsądniejsze.Możemy tu przecież wrócić.Uważajcie, aby trzymać się razem, osła­niać sobie plecy i nie zapuszczać się w żadne zakamarki.— Jak długo będziesz czekał? — spytał Chemik.Koordynator — zobaczyli to w odblasku, który spra­wiał, że jego twarz rysowała się jakby przyprószona po­piołem — uśmiechnął się.— Do skutku [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl