[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Była to jedna z typowych sytuacji uczonego na­szych czasów - w specyficznym powiększeniu, istny eksponat.Najłatwiej jest, dla zachowania czystych rąk, metodą strusiopiłatową nie mieszać się do nicze­go, co - choćby w odległych konsekwencjach - za­hacza o potęgowanie środków zagłady.Lecz to, czego nie chcemy robić, zawsze zrobią za nas inni.Powiada się, że nie jest to moralnym argumentem - zgoda.Można odpowiedzieć przypuszczeniem, że ten, kto go­dzi się na udział w takiej pracy będąc pełnym skrupu­łów, zdoła je w krytycznej chwili uruchomić, a jeśli nawet mu się nie uda, to i szansy podobnej nie będzie, gdy zastąpi go człowiek pozbawiony skrupułów.Co do mnie, nie myślę się tak bronić.Powodowały mną inne racje.Jeśli wiem, że dzieje się coś nie­zwykle ważnego, a zarazem groźnego potencjalnie, zawsze wolę być w owym miejscu, aniżeli oczekiwać rozwoju wypadków z czystym sumieniem i pustymi rękami.Ponadto nie mogłem uwierzyć1 w to, aby cy­wilizacja stojąca nieporównanie wyżej od nas wysy­łała w Kosmos informację dającą się przerobić na 'broń.Jeśli ludzie Projektu myśleli odmiennie, wcale mnie to nie poruszało.A wreszcie szansa, jaka nagle otwarła się przede mną, była nieporównywalna z ni­czym, co mogło mnie jeszcze oczekiwać w życiu.'Następnego dnia polecieliśmy z Grotiusem do Nevady, gdzie stał już wojskowy helikopter.Dostałem się w tryby sprawnej i niezawodnej maszynerii.Ten drugi lot trwał około dwóch godzin, prawie cały czas nad południową pustynią.Grotius dokładał starań, abym nie poczuł się jak nowo zwerbowany członek szajki gangsterskiej i w tym celu nie narzucał mi się, a także nie próbował jakiegoś gorączkowego wtajem­niczenia w czarne sekrety, które czekały u celu.Z wysokości osiedle przedstawiało się jako nieregu­larna gwiazda zatopiona w piaskach pustyni.Żółte buldożery łaziły po okolu wydm jak żuki.Wylądo­waliśmy na płaskim dachu najwyższego budynku osiedla, które nie sprawiało miłego wrażenia swą architekturą.Był to kompleks masywnych kloców be­tonowych, wybudowany jeszcze w latach pięćdziesią­tych jako centrum techniczne i mieszkalne nowego poligonu atomowego, ponieważ stare poligony stawa­ły się nie do użycia w miarę wzrostu mocy ładunków.Nawet w odległym od nich Las Yegas szyby wylaty­wały po każdej większej eksplozji.Nowy poligon miał się znajdować w sercu pustyni, około 30 mil od osied­la, które zabezpieczono przed możliwym podmuchem i opadem radioaktywnym.Całą strefę zabudowaną okalał system skierowanych ku pustyni skośnych tarcz, których zadaniem było ła­mać falę uderzeniową, wszystkie budowle były bez-okienne, o podwójnych murach, z wewnętrzną prze­strzenią wypełnioną bodajże wodą.Komunikację spro­wadzono do podziemia, budynki zaś mieszkalne i o przeznaczeniach technicznych zaprojektowano obłe i tak rozstawiono, aby nie mogło dochodzić do.nie­bezpiecznej kumulacji sił udarowych wskutek wielo­krotnych, odbić i załamań fali podmuchowej.Lecz była to prehistoria owej osady, ponieważ przed zakończeniem-budo wy zawarte zostało nuklearne mo­ratorium.Stalowe drzwi budynków dokręcono wtedy na głucho, wyloty wentylacyjne zagwożdżono, maszy­ny i urządzenia warsztatowe zapakowano do pojem­ników wypełnionych smarem i spuszczono do podzie­mi (pod poziomem ulic znajdował się drugi: składów i magazynów oraz trzeci poziom - kolejki pospiesz­nej).Miejsce to gwarantowało doskonałą izolację prac i dlatego ktoś w Pentagonie przeznaczył je Projekto­wi, może i dlatego również, że dawało się uratować tych kilkaset milionów dolarów, które poszły w beton i stal.Pustynia nie dobrała się do wnętrzności osiedla, lecz.zalała je piaskiem, tak że na początku było mnóstwo roboty z oczyszczaniem, a jak się okazało, instalacja wodna nie działała, ponieważ zmienił się poziom wód gruntowych i trzeba było bić nowe studnie artezyjskie.Zanim trysnęła woda, przywożono ją helikopterami.O wszystkim tym dokładnie mi opowiadano, abym po­jął, jak znacznie skorzystałem na tak późnym zapro­szeniu.Baloyne oczekiwał mnie na owym dachu, który sta­nowił1 główne lądowisko śmigłowców.Sam budynek mieścił administrację Projektu.Ostatni raz widzie­liśmy się przed dwoma laty w Waszyngtonie.Jest to osoba, z której cieleśnie wykroiłoby się dwie, a du­chowo - bodaj i cztery.Baloyne jest, i chyba pozos­tanie, większy od swych osiągnięć, ponieważ bardzo rzadko się zdarza, aby w tak obdarowanym człowieku wszystkie konie psychiczne ciągnęły równo w tę samą stronę.Podobny nieco do świętego Tomasza, który, jak wiadomo, nie w każdych mieścił się drzwiach.a trochę do młodego Assurbanipala (lecz bez brody), zawsze chciał robić więcej, niż mógł.Jakkolwiek czy­sta to supozycja, podejrzewam, że - wedle onej za­sady i w bodaj rozleglejszym zakresie - na samym sobie dokonał w ciągu lat takich operacji psychokosmetycznych, o jakich - w odniesieniu do mojej oso­by - mówiłem w Przedmowie.Bolejąc potajemnie (ale to moja hipoteza, powtarzam) nad własnym wy­glądem duchowym i fizycznym - ponieważ był nie­pewnym siebie i nieśmiałym grubasem - przybrał sposób bycia, który można by nazwać ironią obroto­wą [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl