[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.a spoza odgłosów przyrody sły­chać było odległe i ciche brzęczenie.Tom ruszył z taką prędkością, że jeśli dotychczas biegł, to teraz musiał lecieć.W mroku przed nimi zamajaczył jakiś dom.Tom przeskoczył przez płot, przegalopował przez trawnik i zaczął dobijać się do drzwi.- Otwierać! Niebezpieczeństwo! Otwierać! Johnny i pozostali dobiegli do furtki.Brzęczenie stało się głośniejsze.Powinniśmy być w stanie coś zrobić, tłukło się ni­czym zacięta płyta po głowie Johnny’ego.coś musi się dać zrobić.Sądzili, że to będzie łatwe, bo są z przy­szłości, a tu figa.Nic nie zostało zrobione, a bombow­ce są prawie na miejscu.- Otworzyć, do cholery!Yo-less otworzył furtkę i wbiegł do środka.Coś w mroku plusnęło.- Chyba wlazłem w sadzawkę - rozległ się mokry głos.- Bo na basen za płytkie.Tom przestał się dobijać, a zaczął czegoś szukać na ziemi.- Jak rozbiję szybę.- mruknął.- Na środku jest głębiej - zameldował mokro Yo-less.- I złapała mnie fontanna albo coś.Brzęknęło szkło.Tom wsadził rękę przez wybitą przy drzwiach szybę, coś szczęknęło i drzwi stanęły otworem.Wpadł w nie natychmiast, potknął się o coś, coś załomotało i pojawiło się słabe światło.Potem coś trzasnęło i.- Ten telefon też nie działa! Piorun musiał zała­twić centralę!- Gdzie jest następny dom? - spytała Kirsty, gdy Tom wybiegł na zewnątrz.- Dopiero na Roberts Road! - I pognał w mrok.Pognali za nim, przy czym Yo-less nieco chlupotliwie.Brzęczenie było już całkiem głośne, głośniejsze niż odgłosy ich własnego sapania.Ktoś powinien je w mieście usłyszeć - wypełniało całe niebo!Nic nie mówiąc, wszyscy ruszyli szybciej.Wreszcie odezwała się syrena, ale chmury zdążyły odsłonić księżyc.W jego blasku można było dostrzec przesuwające się po niebie cienie, a Johnny czuł nie­widoczne kształty obracające się coraz wolniej i wol­niej, im niżej się znajdowały.Najpierw eksplodowały ogródki działkowe.Potem fabryka przetworów, a w końcu Paradise Street.Z da­leka wyglądało to niczym rząd róż rozkwitających w przyspieszonym tempie i na pomarańczowo-czarno.A potem zjawił się dźwięk - łomoty, huki i ogólnie wielkie porcje hałasu dobijające się nachalnie do uszu.W końcu ucichło.Słychać było jedynie odległe po­trzaskiwanie i coraz głośniejsze dzwonienie straży po­żarnej.- No nie! - jęknęła Kirsty.Tom przestał biec, stanął i wpatrywał się w odległe płomienie.- Telefon nie działa - szepnął.- Próbowałem zdą­żyć, ale telefon nie działał.- Jesteśmy podróżnikami w czasie! - wykrztusił Yo-less.- To się nie powinno wydarzyć!Johnnym lekko wstrząsnęło: uczucie było podobne do grypy, tylko znacznie, znacznie gorsze.Czuł się, jakby się znalazł na zewnątrz własnego ciała i obser­wował je z klinicznym zainteresowaniem.To było tu miejsca i teraz czasu.Ludzie przeżywają dzięki niezwracaniu uwagi na tego rodzaju uczucia, ponieważ jeśliby ktoś zatrzy­mał się i zwrócił na nie uwagę, próbując zrozumieć, to świat przetoczyłby się po nim jak walec.Paradise Street zawsze miała być zbombardowana i była zbombardowana.Gdziekolwiek bądź, to się bę­dzie zawsze działo.„Tak ci się tylko wydaje”.Gdzieś.Nad dachami pojawiły się płomienie, a do dzwonu strażackiego dołączyły inne.- Motorower nie chciał zapalić! - mamrotał Tom.-Telefon nie działał! Burza była! Próbowałem zdążyć na piechotę! To jak to może być moja wina?!Gdziekolwiek bądź.Johnny znów miał wrażenie, że może się udać w kie­runku, którego nie ma na kompasie czy na mapie, ale który jest na zegarze.Wrażenie wylewało się z nie­go z taką siłą, że czuł, jak przecieka mu między pal­cami.Nie miał wózka i worków.ale może zdoła so­bie zapamiętać, jak to ma zrobić.- Mamy czas! - powiedział nagle.- Zidiociałeś? Czy to tylko szok? - zainteresowała się Kirsty.- Idziesz czy nie?- Gdzie?Johnny ujął jej dłoń i sięgnął drugą ręką po Yo-lessa, a potem wskazał mu brodą wpatrzonego w pło­mienie Toma.- Złap go - polecił.- Będziemy go potrzebować, gdy tam dotrzemy.- Gdzie?Johnny spróbował się uśmiechnąć.- Zaufajcie mi.Ktoś musi.- I ruszył.Pozostała dwójka za nim, ciągnąc za sobą Toma, który wyglądał jak lunatyk.- Szybciej - polecił Johnny.- Inaczej nigdy tam nie dotrzemy.- Posłuchaj, bomby już spadły - rzekła zniżonym głosem Kirsty.- To już się stało.- Wiem.Musiało się stać.Inaczej nie mogliby­śmy się tam dostać, zanim się stanie.Szybciej! Biegiem! - Johnny wykonał własne polecenie, ciągnąc ich za sobą.- Chyba możemy pomóc.- wysapał Yo-less.- Wiem.jak udzielić.pierwszej pomocy.- Czego?! Widziałeś, jak tam wybuchało? - zdzi­wiła się Kirsty.Poruszający się dotąd niejako obok nich Tom ock­nął się nagle, spojrzał na płomienie i zgubił krok, zwiększając tempo.A potem oni przyspieszyli i tak na zmianę prowadząc, narzucili sobie nawzajem zwa­riowaną szybkość.W kierunku, w którym biegli, była droga.Johnny skręcił w nią natychmiast.Ciemny krajobraz rozjaśniły odcienie szarości jak na bardzo starym filmie.Niebo z czarnego przeszło w atramentową purpurę.Wszystko wokół wyglądało zimno niczym kryształ, a liście i krzewy lśniły, jakby były pokryte szronem.A mimo to Johnny nie czuł zimna.Nie czuł nicze­go.Biegł, czując pod stopami lepką nawierzchnię, jak­by próbował sprintu w melasie.Powietrze wypełniał dziwny dźwięk, który ostat­nio słyszał po otwarciu worka, tyle że znacznie gło­śniejszy - niczym milion nie dostrojonych radioodbior­ników.Yo-less próbował coś powiedzieć, ale nie zdołał wy­dobyć z siebie głosu, wskazał więc, o co mu chodzi, wolną ręką.Przed nimi leżało Blackbury.Nie było ani z 1996 roku, ani z 1941 roku, i błyszczało.Johnny nigdy nie widział zorzy polarnej, ale dużoO niej czytał.Z opisów sądząc, było to światło czasami w zimne noce pojawiające się od Bieguna PółnocnegoI przypominające kurtyny zamarzniętego, błękitnego ognia.Tak właśnie wyglądało miasto, ku któremu biegli.Zaryzykował spojrzenie w tył.Niebo było głęboko karmazynowe, rozjaśnione w cen­trum do rubinowego blasku [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl