Pokrewne
- Strona Główna
- dębski eugeniusz pieklo dobrej magi (2)
- Balzac Honoriusz Eugenia Grandet
- Eugenia Grandet Balzac H
- Aldiss Brian W Wiosna Helikonii
- Vonnegut Kurt Galapagos (SCAN dal 688) (4)
- Paul Sorensen Moving Los Angeles, Short Term Policy Options for Improving Transportationą (2008)
- linuxadmOK
- Tolkien J.R.R Wyprawa (3)
- Grochola K. Nigdy w zyciu
- Oskarzony Lisa Ballantyne
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- psmlw.htw.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Miękkie, mechate słowa - obok mnie, zostaje tylko: coś - o dzieciach, o hodowli dzieci.Jestem jak błona fotograficzna; utrwalam wszystko z jakąś obcą, nie moją, bezsensowną dokładnością: złoty sierp - odblask światła na głośniku; pod nim - dziecko, żywa ilustracja - trafia do serca; w ustach rąbek mikroskopijnej junify; mocno zaciśnięta piąstka, wielki (raczej - bardzo mały) palec schowany do środka - lekki, pulchny cień - fałdka na nadgarstku.Jak błona fotograficzna - utrwalam: teraz goła noga - przewieszona przez krawędź, różowy wachlarz palców daje krok w powietrze - zaraz, zaraz na ziemię - -I - krzyk kobiety, na estradę przejrzystymi skrzydłami frunęła junifa, pochwyciła dziecko - wargami - pulchną fałdkę na nadgarstku, posadziła na środku stołu, zeszła z podwyższenia.Utrwalam: różowy - różkami w dół - półksiężyc ust, pełne po brzegi niebieskie spodeczki-oczy.To - O.I naraz jakbym czytał jakąś harmonijną formułę - czuję konieczność, prawidłowość tego głupiego przypadku.Usiadła za mną, po lewej.Obejrzałem się: posłusznie oderwała oczy od stołu z dzieckiem, oczyma - ku mnie, we mnie i znów: ona, ja i stół na podwyższeniu - trzy punkty, i przez te trzy punkty - poprowadzone linie, projekcja jakichś nieuniknionych, niewidzialnych jeszcze zdarzeń.Do domu - ulicą zieloną, ogarniętą zmierzchem, łypiącą już światłami.Słyszałem: cykam jak zegarek.A wskazówki we mnie - lada chwila przeskoczą jakąś cyfrę, zrobię coś, czego już się nie da odwrócić.Ktoś musi myśleć: ona jest u mnie.To jej potrzebne.A mnie jest potrzebna ona i co mi tam z jej „potrzeba”.Nie chcę być cudzą zasłoną - nie chcę i już.Z tyłu - znajome, jak po kałużach plaskające kroki.Nie oglądam się już, wiem: S.Dojdzie za mną do samych drzwi - a potem na pewno będzie stał na dole, na trotuarze, wwiercając się swoimi świderkami w mój pokój - tam na górze - aż opadną zasłony kryjąc czyjeś zbrodnie.On, Anioł Stróż, przeważył szalę.Postanowiłem: nie.Postanowiłem.Kiedy wszedłem do pokoju i zapaliłem światło, nie mogłem uwierzyć oczom: przy moim biurku stała O.Raczej - wisiała: tak wisi puste, zdjęte ubranie - jakby pod jej ubraniem nie było już najmniejszej sprężynki, bez-sprężyste ręce, nogi, bez-sprężysty, obwisły głos.- Ja w sprawie mojego listu.Dostaliście go? Tak? Muszę znać odpowiedź, muszę - dzisiaj.Wzruszyłem ramionami.Z lubością - jakby to ona była wszystkiemu winna - patrzyłem na jej niebieskie oczy, pełne po brzegi - zwlekałem z odpowiedzią.I z lubością, wbijając w nią słowo za słowem, powiedziałem:- Odpowiedź? Cóż.Macie rację.Bezsprzecznie.We wszystkim.- A więc.(uśmiech przesłania drobniutkie drżenie, ale ja to drżenie dostrzegam) - No, dobrze! Zaraz - zaraz idę.I wisiała nad stołem.Opuszczone oczy, ręce.Na stole jeszcze leży zgnieciony różowy talon tamtej.Pospiesznie rozłożyłem mój rękopis - „MY” - jego stronicami przesłoniłem talon (może bardziej przed sobą samym, niż przed O).- Ciągle piszę.Już 170 stron.Wychodzi coś tak nieoczekiwanego.Głos - cień głosu:- A pamiętacie.Ja wam wtedy na siódmej stronie.Ja wam wtedy kapnęłam i wy.Niebieskie spodeczki - przez brzeg, nad krawędzią bezszelestne, szybkie krople - po policzkach, w dół, szybkie - nad krawędzią - słowa:- Nie mogę, zaraz pójdę.nigdy więcej i już.Tylko chcę - muszę z wami dziecko - dajcie mi dziecko i odejdę, odejdę!Widziałem: cała drży pod junifą, i czułem: ja też zaraz - - Założyłem ręce do tyłu, uśmiechnąłem się:- Co? Zachciało się Maszyny Dobroczyńcy?A na mnie - wciąż tak samo, potokami przez zapory - słowa:- To nic! Ale przecież poczuję, poczuję je w sobie.Choćby przez kilka dni.Zobaczyć - raz tylko zobaczyć u niego fałdkę, o, tu - jak tam - na stole.Jeden dzień!Trzy punkty: ona, ja - i tam na stole piąstka z pulchną fałdką.Kiedyś w dzieciństwie, pamiętam, zaprowadzono nas na wieżę akumulacyjną.Na najwyższym podeście wychyliłem się poza szklany parapet, w dole ludzie-kropki, a serce piknęło rozkosznie: „A gdyby tak?”.Wtedy tylko jeszcze mocniej uchwyciłem się poręczy; teraz - skoczyłem w dół.- Więc chcecie? Chociaż doskonale zdajecie sobie sprawę, że.Zamknięte - jakby wprost pod słońce - oczy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl agnieszka90.opx.pl
.Miękkie, mechate słowa - obok mnie, zostaje tylko: coś - o dzieciach, o hodowli dzieci.Jestem jak błona fotograficzna; utrwalam wszystko z jakąś obcą, nie moją, bezsensowną dokładnością: złoty sierp - odblask światła na głośniku; pod nim - dziecko, żywa ilustracja - trafia do serca; w ustach rąbek mikroskopijnej junify; mocno zaciśnięta piąstka, wielki (raczej - bardzo mały) palec schowany do środka - lekki, pulchny cień - fałdka na nadgarstku.Jak błona fotograficzna - utrwalam: teraz goła noga - przewieszona przez krawędź, różowy wachlarz palców daje krok w powietrze - zaraz, zaraz na ziemię - -I - krzyk kobiety, na estradę przejrzystymi skrzydłami frunęła junifa, pochwyciła dziecko - wargami - pulchną fałdkę na nadgarstku, posadziła na środku stołu, zeszła z podwyższenia.Utrwalam: różowy - różkami w dół - półksiężyc ust, pełne po brzegi niebieskie spodeczki-oczy.To - O.I naraz jakbym czytał jakąś harmonijną formułę - czuję konieczność, prawidłowość tego głupiego przypadku.Usiadła za mną, po lewej.Obejrzałem się: posłusznie oderwała oczy od stołu z dzieckiem, oczyma - ku mnie, we mnie i znów: ona, ja i stół na podwyższeniu - trzy punkty, i przez te trzy punkty - poprowadzone linie, projekcja jakichś nieuniknionych, niewidzialnych jeszcze zdarzeń.Do domu - ulicą zieloną, ogarniętą zmierzchem, łypiącą już światłami.Słyszałem: cykam jak zegarek.A wskazówki we mnie - lada chwila przeskoczą jakąś cyfrę, zrobię coś, czego już się nie da odwrócić.Ktoś musi myśleć: ona jest u mnie.To jej potrzebne.A mnie jest potrzebna ona i co mi tam z jej „potrzeba”.Nie chcę być cudzą zasłoną - nie chcę i już.Z tyłu - znajome, jak po kałużach plaskające kroki.Nie oglądam się już, wiem: S.Dojdzie za mną do samych drzwi - a potem na pewno będzie stał na dole, na trotuarze, wwiercając się swoimi świderkami w mój pokój - tam na górze - aż opadną zasłony kryjąc czyjeś zbrodnie.On, Anioł Stróż, przeważył szalę.Postanowiłem: nie.Postanowiłem.Kiedy wszedłem do pokoju i zapaliłem światło, nie mogłem uwierzyć oczom: przy moim biurku stała O.Raczej - wisiała: tak wisi puste, zdjęte ubranie - jakby pod jej ubraniem nie było już najmniejszej sprężynki, bez-sprężyste ręce, nogi, bez-sprężysty, obwisły głos.- Ja w sprawie mojego listu.Dostaliście go? Tak? Muszę znać odpowiedź, muszę - dzisiaj.Wzruszyłem ramionami.Z lubością - jakby to ona była wszystkiemu winna - patrzyłem na jej niebieskie oczy, pełne po brzegi - zwlekałem z odpowiedzią.I z lubością, wbijając w nią słowo za słowem, powiedziałem:- Odpowiedź? Cóż.Macie rację.Bezsprzecznie.We wszystkim.- A więc.(uśmiech przesłania drobniutkie drżenie, ale ja to drżenie dostrzegam) - No, dobrze! Zaraz - zaraz idę.I wisiała nad stołem.Opuszczone oczy, ręce.Na stole jeszcze leży zgnieciony różowy talon tamtej.Pospiesznie rozłożyłem mój rękopis - „MY” - jego stronicami przesłoniłem talon (może bardziej przed sobą samym, niż przed O).- Ciągle piszę.Już 170 stron.Wychodzi coś tak nieoczekiwanego.Głos - cień głosu:- A pamiętacie.Ja wam wtedy na siódmej stronie.Ja wam wtedy kapnęłam i wy.Niebieskie spodeczki - przez brzeg, nad krawędzią bezszelestne, szybkie krople - po policzkach, w dół, szybkie - nad krawędzią - słowa:- Nie mogę, zaraz pójdę.nigdy więcej i już.Tylko chcę - muszę z wami dziecko - dajcie mi dziecko i odejdę, odejdę!Widziałem: cała drży pod junifą, i czułem: ja też zaraz - - Założyłem ręce do tyłu, uśmiechnąłem się:- Co? Zachciało się Maszyny Dobroczyńcy?A na mnie - wciąż tak samo, potokami przez zapory - słowa:- To nic! Ale przecież poczuję, poczuję je w sobie.Choćby przez kilka dni.Zobaczyć - raz tylko zobaczyć u niego fałdkę, o, tu - jak tam - na stole.Jeden dzień!Trzy punkty: ona, ja - i tam na stole piąstka z pulchną fałdką.Kiedyś w dzieciństwie, pamiętam, zaprowadzono nas na wieżę akumulacyjną.Na najwyższym podeście wychyliłem się poza szklany parapet, w dole ludzie-kropki, a serce piknęło rozkosznie: „A gdyby tak?”.Wtedy tylko jeszcze mocniej uchwyciłem się poręczy; teraz - skoczyłem w dół.- Więc chcecie? Chociaż doskonale zdajecie sobie sprawę, że.Zamknięte - jakby wprost pod słońce - oczy [ Pobierz całość w formacie PDF ]