[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na zewnątrz, na Euston Road, nocne powietrze utyskiwało czegoś niespokoj-nie.Dirk przeszedł mimochodem przez wyjściowe drzwi i sprawdził, w którąudali się stronę  na zachód.Wyjął papierosa, zapalił, po czym od niechceniaprzespacerował się w kierunku zachodnim, do St.Pancras Street.Po zachodniej stronie St.Pancras Street, nieco na północ od Euston Road,znajdują się schody, które wiodą na dziedziniec starego Grand Hotelu Midland ogromnego, mrocznego jak gotycka fantasmagoria  który stoi, opustoszałyi zapomniany, po drugiej stronie stacji kolejowej St.Pancras.Na samym szczycie schodów, uwieczniona złotymi literami na konstrukcjiz kutego żelaza, widnieje nazwa stacji.Nie spiesząc się Dirk podążał za ostat-nim z grupki włóczęgów i wyrzutków schodami, które ukazały mu się nagle za149 niedużym, przysadzistym ceglanym budynkiem, używanym jako garaż.Na prawodaleko w noc rozciągał się potężny, ciemny kształt hotelu, a kontur jego dachurysował rząd cudacznych wieżyczek, sękatych wież i pinakli, które zdawały siędzgać nocne niebo.Wysoko wśród mglistego mroku trzymały straż nieme kamienne figury, ukryteza kamiennymi tarczami, skupione przy pilastrach za balustradą z kutego żelaza.Rzezbione smoki gotowały się do skoku, rozwartymi paszczami celując w niebo,kiedy Dirk Gently, powiewając połami płaszcza, przechodził przez żelazne wrota,z których wchodziło się jednocześnie do hotelu i pod kolebkowe sklepienie paro-wozowni stacji St.Pancras.Na głowicach kolumn przycupnęły kamienne psy.Tu, w pomieszczeniu łączącym wejście do hotelu z halą główną dworca, stałanieoznakowana, szara furgonetka.Jeden szybki rzut oka wystarczył Dirkowi, bysię upewnić, że to ta sama, która kilka godzin wcześniej omal nie zepchnęła goz szosy w Cotswolds.Dirk wkroczył do przestronnej hali dworcowej o wyłożonych boazerią ścia-nach, na których rozmieszczono równomiernie marmurowe występy, przypomi-nające uchwyty na łuczywa.O tej porze kasa biletowa była zamknięta  z St.Pancras nie odchodzą noc-ne pociągi  a znajdująca się za nią wielka hala stacji, ogromna wiktoriańskaparowozownia, kryła się wśród zasłon z mroku i cieni.Dirk przystanął na uboczu, obserwując wchodzących na stację głównym wej-ściem włóczęgów i bezdomne kobiety, których zarysy zlewały się w mroku.Byłoich teraz znacznie więcej niż dwa tuziny, może nawet setka, a ich zachowaniewywoływało wrażenie tłumionego podniecenia i napięcia.Kiedy krążyli tak to tu, to tam, Dirk spostrzegł ze zdumieniem, że choć powejściu zadziwili go swoją liczebnością, teraz wyraznie ich ubywa.Wpatrywałsię intensywnie w pomrokę, próbując wypatrzyć, co się dzieje.Wysunął się zeswego schowka i wszedł do hali dworcowej, lecz przy tym starał się nie oddalaćzbytnio od ściany.Z całą pewnością ubyło ich jeszcze bardziej, została zaledwie garstka.Czułwyraznie, że wślizgują się w mrok i już stamtąd nie wracają.Wbił w ciemność zasępione spojrzenie.W miejscu tym panował głęboki cień, ale przecież nie aż tak głęboki.Ruszyłpospiesznie przed siebie i, porzuciwszy wszelką ostrożność, próbował dołączyćdo ostatniej grupki.W chwili, gdy dotarł na sam środek parowozowni, nie by-ło tam już nikogo, a on ostał się sam, zakłopotany, krążąc po wielkiej, ciemneji pustej stacji kolejowej. Rozdział dwudziesty szóstyPrzed przerazliwym wrzaśnięciem uchronił Kate jedynie napór powietrza, któ-re wdarło się jej do płuc, kiedy poszybowała znienacka w niebo.Kiedy po kilkunastu sekundach przyśpieszenie nieco zmalało, stwierdziła, żekrztusi się i dławi, oczy ją pieką i łzawią w stopniu, który prawie uniemożliwiawidzenie, a na całym ciele nie ma właściwie mięśnia, który nie trząsłby się i niedygotał.Napływające falami powietrze waliło w nią jak pięść, rozwiewało włosyi ubranie i sprawiało, że rozdzwoniły się jej zęby, rozdygotały kolana i kostki.Z całej siły walczyła z przemożną chęcią wyrwania się z uścisku Thora.Z jed-nej strony była absolutnie pewna, że nie chce, aby ją puścił.Na ile mogła sięzorientować w tym, co się z nią dzieje, wiedziała na pewno, że nie chce, żeby jąpuścił.Z drugiej zaś strony szok fizyczny szedł o lepsze z czystą, urażoną wście-kłością, bo przecież porwał ją w niebo bez żadnego ostrzeżenia.W rezultacie niewyrywała mu się zbyt mocno i to także ją złościło.Koniec końców w sposóbnajbardziej nędzny i niegodny przylgnęła do ramienia Thora.Noc była ciemna  i chwała Bogu, gdyż dzięki temu nie widziała pod sobąziemi.Płonące tu i ówdzie światła kołysały się mdląco coraz niżej i niżej, lecz in-stynkt samozachowawczy nie pozwolił jej skojarzyć ich z ziemią.Zwiatła z okiennieprzytomnie wywieżyczkowanego budynku, który dostrzegła kątem oka kilkasekund wcześniej, oddalały się coraz bardziej, chwiejąc się w dole jak żółte świa-tełka boi.Wciąż się wznosili.Nie mogła się wyrwać, nie mogła wykrztusić słowa.Może, gdyby się postara-ła, zdołałaby ugryzć głupiego brutala w ramię, lecz zadowolił ją sam pomysł, niezamierzała go realizować.Powietrze było paskudne i rzęziło w płucach.Ciekło jej z nosa i oczu, nie mo-gła więc patrzeć przed siebie.Kiedy raz spróbowała, uchwyciła tylko zamazanykształt młota prującego nocne powietrze, dłoń Thora ściskającą jego przykrótkitrzonek i wyciągnięte w dal ramię.Drugim ramieniem opasywał jej talię.Siłaboga rzucała wyzwanie wyobrazni, lecz nie osłabiła jej złości.Odniosła wrażenie, że prześlizgują się teraz pod warstwą chmur.Od czasu doczasu wpadali w nieprzyjemną wilgoć, w której oddychało się ciężej i znacznie151 bardziej niezdrowo.Mokre powietrze miało gorzki smak i było zabójczo zimne,a przy tym wszystkim jeszcze jej własne, ociekające wilgocią włosy chlastały jąpo twarzy.Doszła do wniosku, że ten chłód z pewnością ją zabije, i przez chwilę nawetbyła przekonana, że już zaczyna tracić przytomność.Szybko jednak zdała sobiesprawę, że tak naprawdę to próbuje stracić przytomność, ale jej nie wychodzi.Czas jakby rozmył się w szarości, nie potrafiła określić, ile go upłynęło.W końcu poczuła, że zwalniają i wielkim łukiem zaczynają schodzić w dół.Wywołało to kolejną falę mdłości.Czuła się tak, jakby ktoś powoli przekręcał jejżołądek przez wyżymaczkę.Powietrze stawało się coraz paskudniejsze, jeśli to w ogóle możliwe.Gorzejcuchnęło, miało bardziej cierpki smak i zdawało się stawiać większy opór.Z całąpewnością zwalniali.Młot wyraznie kierował się ku dołowi i zamiast, jak przed-tem, gnać przed siebie, uważnie badał drogę.Schodzili coraz niżej, przebijając się przez gęstniejące chmury, które kłębiłysię wokół nich tak, że wydawało się, jakby sięgały samej ziemi.Prędkość zmalała do tego stopnia, że Kate była w stanie popatrzeć przed sie-bie, choć przenikliwie zimne powietrze zezwoliło jej tylko na jedno zerknięcie.Właśnie wtedy Thor wypuścił na chwilę trzonek młota.Nie mogła uwierzyć wła-snym oczom.Wypuścił go na ułamek sekundy, żeby poprawić chwyt, i oto zawiśliswobodnie, a młot płynął powoli do przodu, zamiast wlec ich w pędzie za sobą.Thor, zmieniając pozycję na wygodniejszą, krzepko podciągnął Kate w górę jakopadającą skarpetkę.Lecieli coraz niżej i niżej [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl