[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Inspekcja trwała dwie godziny.Dwie godziny chodzenia, pokonywania przeszkód.Przechodzili przez wysokie sztormowe progi, przez poskręcane stalowe ruiny, przeciskali się wąskimi włazami, wspinali się i schodzili w dół po setkach trapów.Przez dwie godziny cierpieli tortury wysiłku i ostrego, zatykającego płuca mrozu.Lecz wspomnienie tej wędrówki nigdy nie opuści Nichollsa, będzie wracać wraz z ciepłym, dziwnym i wspaniałym uczuciem wdzięczności.Zaczęli od tylnego pokładu.Vallery, Nicholls i starszy bosman szef Hartley.Vallery nie życzył sobie żadnych Hastingsów, chociaż profosowie zawsze towarzyszyli kapitanowi przy tego rodzaju inspekcjach.Za to starszy bosman szef Hartley swoją postawą i znajomością okrętu budził zaufanie.Pracował jak bohater spod Troi: otwierał i zamykał wodoszczelne drzwi, unosił i opuszczał ciężkie luki włazów, odsuwał i z powrotem zatrzaskiwał tysiące zasuw, a zanim minęło dziesięć minut, mimo protestów podtrzymywał kapitana Vallery'ego.Schodzili po długim, pionowym trapie do magazynu amunicyjnego wieży artyleryjskiej „Y".Była to mroczna i ponura piwnica, ledwie oświetlona punkcikami żarówek.Znajdowali się tam rzeźnicy, piekarze i inni rzemieślnicy nie mający nic wspólnego z bezpośrednimi specjalnościami bojowymi.Prawie co do jednego szeregowi marynarze pod dowództwem artylerzysty.Wykonywali brudną i nieefektowną robotę, niesprawiedliwie lekceważoną i niezauważaną.Niesprawiedliwie, gdyż była naprawdę niebezpieczna.Czterocalowej grubości pancerz dawał im osłonę nie mocniejszą od papieru gazetowego, gdyby trafiła w nią torpeda czy ośmiocalowy pocisk przeciwpancerny.Ściany magazynu to pociski i ładunki prochowe w łuskach, z których nieustannie kapała skroplona wilgoć.Połowa załogi opierała się lub leżała na półkach.Zsiniali, pokurczeni, drżący z zimna ludzie odpoczywali.Inni ociężale dreptali wokół windy.Pod stopami chlupotała woda.Potykali się ze zmęczenia.Ręce chowali głęboko w kieszenie.Głowy mieli opuszczone.W zimnym powietrzu tworzyła się mgła z oddechów.Żywe trupy - myślał Nicholls.- Po prostu żywe trupy.Dlaczego się nie położą?Powoli wszyscy zauważyli obecność dowódcy.Podnosili się, z trudem prostowali plecy, zbyt wyczerpani, aby dziwić się czemukolwiek.- Nie przeszkadzajcie sobie - szybko powiedział Vallery.- Gdzie dowódca?- Na rozkaz.- Barczysta postać w kombinezonie wysunęła się naprzód.- Gardiner? - Wskazał ręką ludzi przy windzie.- Co oni robią?- Lód - zwięźle odparł zapytany.- Musimy miesić wodę, bo zamarznie.W magazynie amunicyjnym nie może być lodu na podłodze.- Nie, oczywiście, że nie! Ale pompy, ścieki?.- Zamarzły!- Chyba nie pracujecie tak bez przerwy?- Gdy nie rzuca - bez przerwy.- Dobry Boże! - Vallery z niedowierzaniem pokręcił głową, podszedł do młodziutkiego marynarza w środku grupy, który kasłał boleśnie, zasłaniając usta pasiastym biało-zielonym szalem.Położył dłoń na wstrząsanych kaszlem plecach.- Jesteś chory, chłopcze?- Nie, panie kapitanie.Skądże! - Podniósł chudą, bladą, wykrzywioną bólem twarz.- Jestem zdrów - dodał obrażony.- Jak się nazywasz?- McQuarter, panie kapitanie.- Jaka specjalność?- Pomocnik kucharza.- Ile masz lat?- Osiemnaście.Miłosierne nieba! - pomyślał Vallery.- Chyba dowodzę nie krążownikiem, lecz przedszkolem!- Z Glasgow, co? - uśmiechnął się.- Tak jest, panie kapitanie.- To widać - spojrzał na buty chłopca, do połowy zanurzone w wodzie.- Dlaczego nie włożyłeś „kotwic"1?- Nie przysługują nam.- Lecz twoje nogi.na pewno przemoczone.- Nie wiem, panie kapitanie.Chyba tak.No pewnie - odparł McQuarter.- To nieważne.I tak ich nie czuję.Vallery tracił panowanie.Nicholls patrzył na niego i zastanawiał się, czy kapitan zdaje sobie sprawę z tego, jakie przerażające i patetyczne zarazem robi wrażenie.Blade zapadłe policzki, zaczerwienione oczy, usta i nos ze śladami krwi; a w prawej rękawicy zaciśnięta brudna, poplamiona serwetka.Nagle Nicholls poczuł wstyd.To wszystko nigdy nie przyszło na myśl kapitanowi.Vallery uśmiechnął się do McQuartera.- Powiedz mi, synku, ale szczerze: zmęczonyś?- O tak.to jest.tak jest, panie kapitanie!- Ja też - przyznał Vallery.- Ale wytrzymasz jeszcze trochę? - Poczuł, jak delikatnie barki prężą się pod jego dłonią.- Tak jest, wytrzymam, panie kapitanie - odparł chłopak urażonym tonem, prawie srogo.- No pewnie, że wytrzymam.Wzrok Vallery'ego błądził po ludziach, a czarne oczy zabłysły, gdy usłyszał pomruk potwierdzający zapewnienie McQuartera.Kapitan chciał coś powiedzieć, lecz przeszkodził mu gwałtowny atak kaszlu.Schylił głowę.Jednak szybko podniósł wzrok, spojrzał jeszcze raz na zaniepokojone twarze i odwrócił się gwałtownie.- Nie zapomnimy o was - mruknął niewyraźnie.- Przyrzekam, że nie zapomnimy.Rozchlapując wodę wyszedł z kałuży i zanurzył w cień na szczeblach trapu.Po dziesięciu minutach opuścił wieżę „Y".Niebo tej nocy było bezchmurne, jasne, błyskające diamentami gwiazd - małe iskierki zastygłego ognia na ciemnym aksamicie bezmiernego kobierca.Mróz był siarczysty.Kapitan Vallery zadrżał, gdy za plecami zatrzasnęły się pancerne drzwi wieży.- Hartley?- Na rozkaz, panie kapitanie!- Czułem tam zapach rumu!- Tak jest.Ja też.- Starszy bosman zachowywał się wesoło, swobodnie.- Dobrze nim zajechało.Ale niech się pan nie martwi.Połowa ludzi na okręcie zbiera swoje porcje na wypadek alarmu.- To jest sprzeczne z regulaminem, szefie.Wiecie o tym tak dobrze, jak ja.- Tak jest.Wiem.Lecz to nic nie szkodzi.To ich rozgrzewa, a jeśli przy tym dodaje pierońskiej odwagi, to tym lepiej.Czy pan pamięta tę noc, gdy przedni pom-pom zwalił dwa stukasy?- Oczywiście.- Chłopcy byli zalani w dechę.Inaczej nic by nie zdziałali.Panie kapitanie, oni potrzebują tego.- Przypuśćmy, że macie rację, szefie.Piją, a ja nie ganię - kaszlnął.- Nie martw się, że wiem o tym.Zawsze wiedziałem.Ale tam pachniało jak w barze.Wspięli się do wieży „X", obsługiwanej przez piechotę morską.Stamtąd zeszli do magazynu amunicyjnego.Gdziekolwiek się zjawiali, po wizycie kapitana ludzie czuli się raźniej.Kapitan Vallery posiadał trudny do określenia a niezwykły dar podnoszenia ludzi na duchu, wydobywania ukrytej energii, o której oni sami nie wiedzieli.Pod jego wpływem otępienie, apatia i zrezygnowanie ustępowały miejsca rozsądnemu działaniu, chociaż nie sposób było pojąć, jak to się działo.Nicholls przecież wiedział, że ludzie już dawno przekroczyli granicę wytrzymałości fizycznej i psychicznej, i proces ten uważał za nieodwracalny.Nieśmiało próbował zaobserwować i zbadać technikę postępowania kapitana.Lecz przy każdym spotkaniu Vallery postępował inaczej.Zależnie od warunków i stanu, w jakim zastał grupę załogi, podchodził do niej całkowicie inaczej niż w innych wypadkach.Reagował bezpośrednio, naturalnie i bez namysłu.Nie było w tym żadnej techniki [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl