Pokrewne
- Strona Główna
- 3 HMS Surprise
- Alistair Maclean Szatanski Wirus poprawiony v 1 (2)
- Alistair Maclean Szatanski Wirus 2 z 2
- Alistair Maclean Szatanski Wirus (2)
- Alistair Maclean Szatanski Wirus
- Alistair Maclean Wyscig Ku Smierci (2)
- Alistair MacLean Partyzanci (3)
- King Stephen Miasteczko Salem (SCAN dal 1051
- Cook Glen Gry Cienia
- Ursula K. Le Guin Tehanu
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- fopke.keep.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Komandor Dodson ostrożnie wyciągnął rękę i dotknął wału.Aż krzyknął z bólu.Przycisnął dłoń do policzka.Dobrze wiedział, że sparzyło go nie tarcie wału o czubki palców, ale jego rozpalona powierzchnia.Nie było innego wyjścia - musiał iść po smar.Zachowując wszelkie środki ostrożności, podciągnął nogi.Powoli, przytrzymując się ściany, wstał zgięty we dwoje.Dopiero wtedy zauważył maleńkie rozhuśtane światełko.Wydawało się, że błyska strasznie daleko, chociaż na pewno znajdowało się o parę jardów od niego.Zamrugał oczyma.Zaniknął je i otworzył.Światełko nie znikało, lecz przeciwnie, zbliżało się nieustannie.Dodson usłyszał wreszcie, jak ktoś ostrożnie powłóczy nogami.Poczuł nagle, że słabnie, że w głowie powstaje próżnia.Z uczuciem ulgi usiadł z powrotem.Bezpiecznie oparł nogi na obudowie łożyska.Człowiek ze światełkiem zatrzymał się tuż przy nim, zawiesił lampę na obudowie łożyska i usiadł koło Dodsona.Światło lampki padało na gorylowatą szczękę, na grubo ciosaną twarz, czarne, zrośnięte brwi.Komandora aż zatkało ze zdziwienia.- Riley! Palacz Riley! - Aż przymrużył oczy; nie dowierzał im.- Któż u diaska przysłał cię tutaj?- Przyniosłem dwugalonową bańkę oliwy do łożysk - szorstko odpowiedział Riley, wtykając jednocześnie termos w ręce komandora.- A tu jest kawa.Ja będę oliwił, a pan niech pije.O Jezu, to za.Łożysko jest aż czerwone!.Dodson usiadł wygodniej z termosem na kolanach.- Riley, czyś ogłuchł? - spytał ostro.- Czemuś tu przyszedł? Kto cię przysłał? Twoje miejsce jest w kotłowni „B".- Przysłał mnie Gierson.- Śniada twarz nic nie zdradzała.- Powiedział, że nie ma ludzi w maszynowni, cholernie są tam potrzebni!.Nie za dużo? - spytał nagle.Gęsty, lepki smar ściekał powoli na przegrzane łożysko.- Mówisz, że porucznik Gierson - Dodson z trudem opanował wściekłość.- Łżesz bezczelnie! Porucznik na pewno cię nie przysłał.Przypuszczam, że jemu meldowałeś, że wysyła cię ktoś zupełnie inny.- Niech pan pije kawę - zgryźliwie poradził Riley.- Wołają pana do maszynowni.Komandor zacisnął pięści i wybuchnął:- Ty cholerny drabie! - opanował się i spokojniej już powiedział:- Jutro rano karny u kapitana.Zapłacisz za to!- Nie zapłacę!Niech go diabli! - myślał Dodson.- On jeszcze bezczelnie szczerzy zęby.Śmieje się! - Całkiem już opanowany spytał: - A dlaczegóż to?- Ponieważ pan nie złoży na mnie meldunku.- Riley najwyraźniej bawił się świetnie.- Ach, więc to tak?Dodson obejrzał się.Zdał sobie sprawę, że są zupełnie sami w mrocznym tunelu.Zaczął badawczo przyglądać się Rileyowi.Był wielki, zwalisty, groźny.Uśmiecha się czy nie, nigdy nie potrafi zmienić swej tygrysiej gęby - rozmyślał Dodson.- Uśmiech na tygrysim pysku.Strach, wyczerpanie, niekończące się napięcie - to one tak straszliwie zmieniają ludzi.Trudno winić Rileya za to, czym jest, za to, do czego został stworzony.Lecz tym razem wiedział, że on, Dodson, ponosi odpowiedzialność za palacza.Przypomniały mu się zgryźliwe uwagi Turnera, który wyzwał go od durniów za to, że obronił Rileya przed więzieniem.- A więc to tak.- powtórzył cicho.Mocniej zaparł się nogami w obudowę łożyska.- Nie bądź taki pewny.Wiesz co, Riley? Mogę zapakować cię do więzienia na dwadzieścia pięć lat, ale.- O Jezu! - jęknął niecierpliwie Riley.- Co pan plecie, panie komandorze? Proszę, niech pan pije kawę.Mówiłem chyba, że czekają na pana w maszynowni - powtórzył.Zbity z tropu Dodson odkręcił termos.Nagle odniósł wrażenie, że wszystko wokół jest nierzeczywiste, że on sam jest widzem nie mającym nic wspólnego z tym niezwykłym zajściem.Poczuł odprężenie, a jednocześnie uświadomił sobie, że głowa boli go jak diabli.- Powiedzcie mi, Riley, na czym opieracie przekonanie, że nie złożę meldunku? - zaczął z innej beczki.- A niech pan składa! - Palaczowi nagle poprawił się humor.- Ale ja nie stanę do kapitańskiego raportu.- Nie?! - Dodson w jednym słowie zamknął pytanie i wyzwanie.- Nie! - roześmiał się Riley.- Bo jutro rano nie będzie już ani kapitana, ani raportów - z uczuciem beztroski oparł głowę na splecionych dłoniach.- Tak naprawdę to jutro nic już nie będzie!Uwagę Dodsona przykuła nie tyle treść tych słów, co ich dziwny ton.Odgadywał, wiedział już, że Riley, mimo przylepionego do twarzy uśmiechu, nie żartuje.Przyglądał mu się uważnie, w milczeniu.- Przed chwilą skończyło się przemówienie komandora - ciągnął Riley.- „Tirpitz" wyszedł na morze.Pozostało nam cztery godziny.Proste stwierdzenie faktu, zupełny brak nutek histerii, wygrywania efektów nie pozostawiały miejsca na wątpliwości.„Tirpitz" na morzu! - powtarzał sobie Dodson.- „Tirpitz" na morzu! Pozostało cztery godziny, tylko cztery godziny.Dziwiła go własna reakcja, wyraźny brak zainteresowania.- No więc? - Riley znów był zaniepokojony, lecz opanowywał zniecierpliwienie.- Idzie pan czy nie? Nie zalewam.Naprawdę potrzebują pana w maszynowni.Natychmiast!- Łżesz - uprzejmie odparł Dodson.- To po coś przynosił kawę?- Dla siebie.- Z twarzy palacza nagle zniknął uśmiech.Stała się poważna, nachmurzona.- Ale myślałem, że przyda się panu.Na oko to pan najlepiej nie wygląda.Opatrzą pana w maszynowni.- Ale tam właśnie ty wracasz, i to już - spokojnie powiedział Dodson.Palacz jakby nie słyszał.- Zjeżdżaj stąd, Riley! - wytwornie radził Dodson.- Rozkazuję!- Od.się! - warknął Riley.- Ja zostaję.Nie potrzeba aż trzech złotych pasków na rękawie, aby dolewać tej zafajdanej oliwy - dokończył z uśmieszkiem.- Chyba nie.- Dodson chciał jakoś przeciwstawić się gwałtownemu uskokowi okrętu, ale mimo to wpadł na palacza.- Przepraszam, Riley.Wygląda na to, że pogoda się psuje.Zbliżamy się do skrzyżowania.- Że co? - podejrzliwie spytał Riley.- Do końca drogi.Do narzuconej bitwy.Powiedz mi, Riley - spytał cicho - czemu przyszedłeś?- Mówiłem już - odparł nachmurzony palacz.- Gierson mnie przysłał.Porucznik Gierson.- Czemu przyszedłeś? - upierał się Dodson, jakby nie słyszał odpowiedzi.- To moja sprawa.- Czemu przyszedłeś?- Na miłość boską, zostawże mnie pan! - krzyknął Riley.Głos echem brzmiał w tunelu.Nagle zwrócił do komandora wykrzywioną twarz.- Do jasnej cholery, przecież pan wie czemu!- Wykończyć mnie?Riley spoglądał na niego przez długą chwilę, potem odwrócił się.Ramiona opadły mu, nisko opuścił głowę.- Pan jedyny z tych s.synów dał mi okazję, żebym.- mruczał.- Jedyny typek, jakiego spotkałem, co dał mi szansę - poprawił się.„Typek".U Rileya to zapewne zawiera ładunek przyjaźni - pomyślał Dodson i nagle zawstydził się swego pytania.- Gdyby nie pan - mówił dalej Riley - najpierw znalazłbym się w więzieniu wojskowym, a potem to już i w cywilnym.Pamięta pan, panie komandorze?Dodson przytaknął.- Jesteś jednak nierozsądny - podkreślił.- A dlaczego pan tak postąpił? - potężny palacz mówił z napięciem i podnieceniem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl agnieszka90.opx.pl
.Komandor Dodson ostrożnie wyciągnął rękę i dotknął wału.Aż krzyknął z bólu.Przycisnął dłoń do policzka.Dobrze wiedział, że sparzyło go nie tarcie wału o czubki palców, ale jego rozpalona powierzchnia.Nie było innego wyjścia - musiał iść po smar.Zachowując wszelkie środki ostrożności, podciągnął nogi.Powoli, przytrzymując się ściany, wstał zgięty we dwoje.Dopiero wtedy zauważył maleńkie rozhuśtane światełko.Wydawało się, że błyska strasznie daleko, chociaż na pewno znajdowało się o parę jardów od niego.Zamrugał oczyma.Zaniknął je i otworzył.Światełko nie znikało, lecz przeciwnie, zbliżało się nieustannie.Dodson usłyszał wreszcie, jak ktoś ostrożnie powłóczy nogami.Poczuł nagle, że słabnie, że w głowie powstaje próżnia.Z uczuciem ulgi usiadł z powrotem.Bezpiecznie oparł nogi na obudowie łożyska.Człowiek ze światełkiem zatrzymał się tuż przy nim, zawiesił lampę na obudowie łożyska i usiadł koło Dodsona.Światło lampki padało na gorylowatą szczękę, na grubo ciosaną twarz, czarne, zrośnięte brwi.Komandora aż zatkało ze zdziwienia.- Riley! Palacz Riley! - Aż przymrużył oczy; nie dowierzał im.- Któż u diaska przysłał cię tutaj?- Przyniosłem dwugalonową bańkę oliwy do łożysk - szorstko odpowiedział Riley, wtykając jednocześnie termos w ręce komandora.- A tu jest kawa.Ja będę oliwił, a pan niech pije.O Jezu, to za.Łożysko jest aż czerwone!.Dodson usiadł wygodniej z termosem na kolanach.- Riley, czyś ogłuchł? - spytał ostro.- Czemuś tu przyszedł? Kto cię przysłał? Twoje miejsce jest w kotłowni „B".- Przysłał mnie Gierson.- Śniada twarz nic nie zdradzała.- Powiedział, że nie ma ludzi w maszynowni, cholernie są tam potrzebni!.Nie za dużo? - spytał nagle.Gęsty, lepki smar ściekał powoli na przegrzane łożysko.- Mówisz, że porucznik Gierson - Dodson z trudem opanował wściekłość.- Łżesz bezczelnie! Porucznik na pewno cię nie przysłał.Przypuszczam, że jemu meldowałeś, że wysyła cię ktoś zupełnie inny.- Niech pan pije kawę - zgryźliwie poradził Riley.- Wołają pana do maszynowni.Komandor zacisnął pięści i wybuchnął:- Ty cholerny drabie! - opanował się i spokojniej już powiedział:- Jutro rano karny u kapitana.Zapłacisz za to!- Nie zapłacę!Niech go diabli! - myślał Dodson.- On jeszcze bezczelnie szczerzy zęby.Śmieje się! - Całkiem już opanowany spytał: - A dlaczegóż to?- Ponieważ pan nie złoży na mnie meldunku.- Riley najwyraźniej bawił się świetnie.- Ach, więc to tak?Dodson obejrzał się.Zdał sobie sprawę, że są zupełnie sami w mrocznym tunelu.Zaczął badawczo przyglądać się Rileyowi.Był wielki, zwalisty, groźny.Uśmiecha się czy nie, nigdy nie potrafi zmienić swej tygrysiej gęby - rozmyślał Dodson.- Uśmiech na tygrysim pysku.Strach, wyczerpanie, niekończące się napięcie - to one tak straszliwie zmieniają ludzi.Trudno winić Rileya za to, czym jest, za to, do czego został stworzony.Lecz tym razem wiedział, że on, Dodson, ponosi odpowiedzialność za palacza.Przypomniały mu się zgryźliwe uwagi Turnera, który wyzwał go od durniów za to, że obronił Rileya przed więzieniem.- A więc to tak.- powtórzył cicho.Mocniej zaparł się nogami w obudowę łożyska.- Nie bądź taki pewny.Wiesz co, Riley? Mogę zapakować cię do więzienia na dwadzieścia pięć lat, ale.- O Jezu! - jęknął niecierpliwie Riley.- Co pan plecie, panie komandorze? Proszę, niech pan pije kawę.Mówiłem chyba, że czekają na pana w maszynowni - powtórzył.Zbity z tropu Dodson odkręcił termos.Nagle odniósł wrażenie, że wszystko wokół jest nierzeczywiste, że on sam jest widzem nie mającym nic wspólnego z tym niezwykłym zajściem.Poczuł odprężenie, a jednocześnie uświadomił sobie, że głowa boli go jak diabli.- Powiedzcie mi, Riley, na czym opieracie przekonanie, że nie złożę meldunku? - zaczął z innej beczki.- A niech pan składa! - Palaczowi nagle poprawił się humor.- Ale ja nie stanę do kapitańskiego raportu.- Nie?! - Dodson w jednym słowie zamknął pytanie i wyzwanie.- Nie! - roześmiał się Riley.- Bo jutro rano nie będzie już ani kapitana, ani raportów - z uczuciem beztroski oparł głowę na splecionych dłoniach.- Tak naprawdę to jutro nic już nie będzie!Uwagę Dodsona przykuła nie tyle treść tych słów, co ich dziwny ton.Odgadywał, wiedział już, że Riley, mimo przylepionego do twarzy uśmiechu, nie żartuje.Przyglądał mu się uważnie, w milczeniu.- Przed chwilą skończyło się przemówienie komandora - ciągnął Riley.- „Tirpitz" wyszedł na morze.Pozostało nam cztery godziny.Proste stwierdzenie faktu, zupełny brak nutek histerii, wygrywania efektów nie pozostawiały miejsca na wątpliwości.„Tirpitz" na morzu! - powtarzał sobie Dodson.- „Tirpitz" na morzu! Pozostało cztery godziny, tylko cztery godziny.Dziwiła go własna reakcja, wyraźny brak zainteresowania.- No więc? - Riley znów był zaniepokojony, lecz opanowywał zniecierpliwienie.- Idzie pan czy nie? Nie zalewam.Naprawdę potrzebują pana w maszynowni.Natychmiast!- Łżesz - uprzejmie odparł Dodson.- To po coś przynosił kawę?- Dla siebie.- Z twarzy palacza nagle zniknął uśmiech.Stała się poważna, nachmurzona.- Ale myślałem, że przyda się panu.Na oko to pan najlepiej nie wygląda.Opatrzą pana w maszynowni.- Ale tam właśnie ty wracasz, i to już - spokojnie powiedział Dodson.Palacz jakby nie słyszał.- Zjeżdżaj stąd, Riley! - wytwornie radził Dodson.- Rozkazuję!- Od.się! - warknął Riley.- Ja zostaję.Nie potrzeba aż trzech złotych pasków na rękawie, aby dolewać tej zafajdanej oliwy - dokończył z uśmieszkiem.- Chyba nie.- Dodson chciał jakoś przeciwstawić się gwałtownemu uskokowi okrętu, ale mimo to wpadł na palacza.- Przepraszam, Riley.Wygląda na to, że pogoda się psuje.Zbliżamy się do skrzyżowania.- Że co? - podejrzliwie spytał Riley.- Do końca drogi.Do narzuconej bitwy.Powiedz mi, Riley - spytał cicho - czemu przyszedłeś?- Mówiłem już - odparł nachmurzony palacz.- Gierson mnie przysłał.Porucznik Gierson.- Czemu przyszedłeś? - upierał się Dodson, jakby nie słyszał odpowiedzi.- To moja sprawa.- Czemu przyszedłeś?- Na miłość boską, zostawże mnie pan! - krzyknął Riley.Głos echem brzmiał w tunelu.Nagle zwrócił do komandora wykrzywioną twarz.- Do jasnej cholery, przecież pan wie czemu!- Wykończyć mnie?Riley spoglądał na niego przez długą chwilę, potem odwrócił się.Ramiona opadły mu, nisko opuścił głowę.- Pan jedyny z tych s.synów dał mi okazję, żebym.- mruczał.- Jedyny typek, jakiego spotkałem, co dał mi szansę - poprawił się.„Typek".U Rileya to zapewne zawiera ładunek przyjaźni - pomyślał Dodson i nagle zawstydził się swego pytania.- Gdyby nie pan - mówił dalej Riley - najpierw znalazłbym się w więzieniu wojskowym, a potem to już i w cywilnym.Pamięta pan, panie komandorze?Dodson przytaknął.- Jesteś jednak nierozsądny - podkreślił.- A dlaczego pan tak postąpił? - potężny palacz mówił z napięciem i podnieceniem [ Pobierz całość w formacie PDF ]