[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rozpychały się ciężarówki załadowane po sam dach, a i na dachu nieraz wiozły jeszcze dodat­kowo pasażerów z licznymi bagażami, a nierzadko i żywym inwentarzem.Między ciężarówkami przemykały samochody osobo­we nadużywając znacznie, ponad przeciętnie dopuszczalne gra­nice ryzyka, pedału gazu i hamulca.Kierowcy z reguły nie uży­wali żadnych świateł kierunkowych, pomagając sobie walnie w prowadzeniu wozu - oprócz wszelkich sygnałów dźwięko­wych - głośnymi okrzykami kierowanymi pod adresem zarówno innych kierowców, jak i tłumów przechodniów.Obu braciom, otrzaskanym bądź co bądź z miejskim ruchem ulicznym i znającym dość dobrze przepisy drogowe, a wzbogaco­nym dodatkowo o doświadczenia nabyte już po drodze choćby w takim olbrzymim miejskim kolosie jak Londyn, wydawało się niemożliwością, aby przy takim sposobie jazdy minęła choćby jedna minuta bez wypadku.Obaj oczekiwali lada chwila zgrzytliwego hałasu rozdzieranych blach karoserii zderzających się sa­mochodów i głośnego sygnału karetki pogotowia pędzącej przez ten przerażający galimatias do miejsca wypadku.- Oszaleć można - stwierdził Dzika Mrówka.- Fakt - przytaknął jak zwykle z przekonaniem Jarek i przy­mknął oczy, bo właśnie dwa citroeny pędziły jedną stroną ulicy, co ostatecznie nie byłoby takie dziwne, gdyby nie fakt, że pędziły one w przeciwnych kierunkach! I nie widać było, aby którykol­wiek z kierowców chciał ustąpić! W ostatniej dosłownie sekun­dzie, w przeraźliwym jazgocie klaksonów i pisku hamulców, je­den z pędzących samochodów przycisnął się nieomal do muru biegnącego wzdłuż ulicy dając miejsce pędzącemu z przeciwka.Jarek westchnął z ulgą.- Wyższa szkoła jazdy - stwierdził ni to z podziwem, ni to z dezaprobatą Dzika Mrówka.- Ale jak na Afrykę i jak na moje zapotrzebowanie to trochę tu tych samochodów za dużo - zauważył Jego Brat.Rzeczywiście! Chłopcom dopiero teraz to właśnie przyszło do głowy.No, bo i jakże to tak? Z jednej strony: “Afryka, na wpół dzika." A tu zaraz, na pierwszym kroku tłumy pędzących sa­mochodów, pisk opon, smród spalin, ryk klaksonów i trąbek! Coś to wszystko nie tak.Nie tak, jak czytali, jak marzyli, jak po wielokroć sobie wyobrażali.W pewnym miejscu droga rozwidlała się.Jedna ulica wiodła dalej wzdłuż portowego muru, druga odbijała w lewo, w głąb lądu, pnąc się łukiem pod górę.A tam, na górze, zniknęła pod sklepieniami szerokich bram umieszczonych w starym murze zbu­dowanym z wielkich szarawozielonkawych głazów.- Chodźmy pod górę - zaproponowali chłopcy, gdy pasażerska para, pod której opieką Tata ich wypuścił do miasta, stanęła niezdecydowana na skrzyżowaniu.Sporą chwilę trwało, zanim pan Henryk i jego żona dentystka doszli do porozumienia w sprawie wyboru drogi, oczywiście bo­wiem ona chciała iść w jedną stronę, on zaś w drugą, w końcu jednak wszyscy poszli pod górę, choć pan Henryk bez przerwy narzekał:- Pomyśl, za tyle ciężko zapracowanych pieniędzy muszę się tak strasznie męczyć.- Właśnie dlatego żeśmy tyle zapłacili, to musimy teraz choć częściowo te pieniądze odchodzić - stwierdziła z bohaterskim samozaparciem pani dentystka - żeby nam się choć trochę zwró­ciły koszty wycieczki.- A niby w jaki sposób? - zdziwił się pan Henryk.- W taki, że jak będę opowiadać, cośmy widzieli, to Kryśkę i Zośkę licho trafi z zazdrości - odparła żona pana Henryka.- A czy to warto przy tym tak się męczyć? - wysapał za­zwyczaj tak bardzo gadatliwy, a teraz jakiś jakby nieco przygaszony pasażer.- Nie narzekaj - krótko ucięła żona.- Warto, warto.Jakby na potwierdzenie słów pani dentystki nagle w tumult klaksonów wdarł się dźwięczny, czysty i nadzwyczaj donośny odgłos dzwonka.Wśród tłumu przechodniów pojawił się człowiek przygarbiony pod ciężarem wielkiego skórzanego worka, który zwisał mu na plecach u lewego ramienia.Dolny kraniec worka połączony był z rurką zakończoną mosiężnym, ozdobnym, błyszczą­cym kurkiem,Nad drugim ramieniem chłopcy zobaczyli przemyślną konstruk­cję z drewna i metalu, a na niej zawieszone mosiężne kubki i srebrzyste dzwoneczki dźwięczące przy każdym ruchu.- Nosiwoda, nosiwoda, Henryczku! - zapiszczała uradowana pani dentystka.- No to co? - pan Henryk wzruszył spoconymi ramionami - taki sam chodził w Stambule - nie omieszkał dodać z miną wy­trawnego i znudzonego globtrotera.- Może i taki sam, ale z tym musisz mi zrobić zdjęcie - entuzjazmowała się pani dentystka.- Chłopcy, chodźcie, stań­cie razem ze mną! - zawołała.- Tylko tak żeby nie zasłaniać.Nie, nie nosiwodę, mnie żeby nie zasłaniać.Powiedziała coś do nosiwody, a ten, że czy nie zrozumiał, czy nie chciał zrozumieć, dość że szybko nachylił rurkę z kurkiem, podstawił jeden z kubków i nalał wody ze skórzanego worka.- Nie, nie chcę wody - zaprotestowała pani dentystka z nie­chęcią.- No, rób zdjęcie! - zawołała do męża.- Na co cze­kasz? - przyjęła wdzięczną pozę.- Madam, madam - stary Arab stał z kubkiem wody w wyciągniętej ręce.- Po co mi twoja woda? - oburzyła się pani dentystka! - chciałam tylko zrobić zdjęcie.Foto! Foto! - powtórzyła parę fazy, wykonując rękoma ruch jak przy robieniu zdjęcia.Stary Arab zagadał coś szybko, a w jego głosie wyraźnie było można wyczuć pretensję.Koło pary pasażerów i obu chłopców zaczął zbierać się tłumek gapiów - przechodniów.Wszyscy naraz gadali coś głośno, go­rączkowo, wymachując przy tym niezwykle energicznie rękoma.- On chce, żeby mu pani zapłaciła za tę wodę - domyślili się bracia [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl