[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tego wieczora sami musieli przygotować sobie posiłek, lecz w chłodnej spiżarni znaleźli świeże mięso i ser, a w ogrodzie warzy­wa.Był też chleb z poprzedniego wieczora.Bracia nie żałowali sobie niczego i pomimo nieustających obaw Steffa namawiali pozostałych do pójścia w ich ślady, przekonani, że tego właśnie się od nich ocze­kuje.Po długim dniu nastąpił ciepły i przyjemny wieczór i zaczęli czuć się dobrze w nowym otoczeniu.Steff siedział z Teel przy ko­minku, paląc długą fajkę.Par i Coll sprzątali i zmywali naczynia w kuchni, a Morgan trzymał wartę przy frontowych schodach.- Ktoś włożył wiele wysiłku w urządzenie tej chaty - powie­dział Par do brata, gdy skończyli swoje zajęcie.- Mało prawdopo­dobne, żeby tak po prostu sobie poszedł i ją zostawił.- Zwłaszcza że zadał sobie trud ugotowania dla nas jedzenia - dodał Coll.Jego szeroka twarz zasępiła się.- Sądzisz, że należy do Walkera?- Sam chciałbym to wiedzieć.- Nic tu go jednak nie przypomina, nieprawdaż? Takiego, jakim go pamiętam.A już na pewno takiego, o jakim opowiada nam Steff.Par wytarł parę ostatnich kropli wody z talerza i ostrożnie go odstawił.- Może taki właśnie chce się wydawać - rzekł cicho.Było parę godzin po północy, kiedy przejął wartę od Teel.Ziewał jeszcze i przeciągał się, wychodząc na frontową werandę, żeby ją odnaleźć.Z początku nigdzie nie było jej widać i dopiero kiedy zu­pełnie się rozbudził, wyłoniła się zza świerku stojącego kilkadziesiąt metrów dalej.Przemknęła bezszelestnie przez cienie, idąc w jego stronę, i bez słowa zniknęła wewnątrz domu.Par obejrzał się za nią ciekawie, po czym usiadł na schodach, wsparł dłońmi podbródek i zaczął się wpatrywać w mrok.Siedział tak bez mała godzinę, kiedy usłyszał ten odgłos.Był to dziwny dźwięk, rodzaj brzęczenia, jakie mógłby wydawać rój pszczół, lecz niższy i bardziej chrapliwy.Rozległ się nagle i po chwili ucichł.Z początku Par myślał, że musiał się przesłyszeć, że słyszał go tylko w swoich myślach.Lecz po chwili dźwięk rozległ się znowu, jedynie na chwilę, po czym raz jeszcze ucichł.Par wstał, rozejrzał się niepewnie wokół i zszedł na ścieżkę.Noc była zupełnie bezchmurna, a niebo usiane gwiazdami i jasne.Las wokół niego wydawał się pusty.Poczuł się pewniej i powoli obszedł dom, wychodząc na jego tył.Rosła tam stara wierzba, cofnięta głę­boko w cień, a pod nią stały dwie zniszczone ławki.Par podszedł do nich i przystanął, nasłuchując raz jeszcze tamtego odgłosu, lecz ni­czego nie słyszał.Usiadł na bliższej z ławek.Była idealnie dopaso­wana do kształtu jego ciała, rozsiadł się więc wygodnie.Spoglądając przez zasłonę powłóczystych gałęzi wierzby, śnił na jawie wśród mroku, wsłuchany w ciszę nocy.Myślał o swoich rodzicach - czy dobrze się czują, czy martwią się o niego.Shady Vale była odległym wspomnieniem.W przypływie nagłego znużenia zamknął na chwilę oczy.Kiedy znowu je otworzył, stał przed nim bagienny kot.Przerażenie Para było tak wielkie, że z początku nie mógł się poruszyć.Kot znajdował się tuż przed nim, a jego oczy świeciły jasno wśród nocy.Było to największe zwierzę, jakie Par kiedykolwiek wi­dział, większe nawet od żarłacza.Od głowy po ogon było jednolicie czarne, z wyjątkiem oczu, które przypatrywały mu się nieruchomo.Po chwili kot zaczął mruczeć i Par uświadomił sobie, że jest to ten sam odgłos, który słyszał wcześniej.Kot odwrócił się i odszedł parę kroków, po czym obejrzał się wyczekująco do tyłu.Kiedy Par dalej mu się przyglądał, kot wrócił na chwilę, znowu zaczął się od­dalać, po czym zatrzymał się i czekał.Par zrozumiał, że kot chce, aby za nim poszedł.Wstał odruchowo, niezdolny zmusić swe ciało, by reagowało zgod­nie z jego wolą; zastanawiał się, czy powinien zachować się tak, jak oczekuje od niego kot, czy też spróbować uciec.Niemal od razu od­rzucił jednak myśl o ucieczce.Nie była to odpowiednia chwila na robienie głupstw.Poza tym gdyby kot chciał go skrzywdzić, mógł to zrobić już wcześniej.Postąpił parę kroków naprzód i kot oddalił się znowu, wchodząc między drzewa.Długo szli krętą drogą przez ciemny las, pogrążając się coraz głębiej w noc.Światło księżyca rozjaśniało otwarte przestrzenie i Par ani na chwilę nie tracił kota z oczu.Patrzył, jak bez wysiłku posuwa się naprzód, w niczym nie zakłócając spokoju lasu, jakby był jedynie cieniem zwierzęcia.Przerażenie zaczęło ustępować i jego miejsce zajmowała ciekawość.Ktoś przysłał do niego kota i wydawało mu się, że wie kto.Dotarli w końcu do polany, na której kilka potoków wpływało przez szereg małych katarakt do rozległego, oświetlonego światłem księżyca stawu.Drzewa tutaj były bardzo stare i rozrośnięte, a ich konary rzucały na wszystko cienie o fantastycznym wzorze.Kot podszedł do stawu, przez chwilę pił z niego chciwie, po czym przysiadł na tylnych łapach i patrzył na Para.Ten podszedł kilka kroków i za­trzymał się.- Witaj, Parze - powiedział czyjś głos.Ohmsford przez chwilę przeszukiwał polanę wzrokiem, zanim od­nalazł tego, który wypowiedział te słowa.Siedział on dość daleko w mroku, na sękatym pniu drzewa, prawie niewidoczny wśród ota­czających go cieni.Gdy Par się zawahał, wstał i wszedł w krąg światła.- Witaj, Walkerze - cicho odrzekł Par.Jego stryj wyglądał niemal tak samo, jak go zapamiętał, a za­razem zupełnie inaczej.Wciąż był wysoki i szczupły, jego elfijskie rysy od razu były widoczne, choć nie tak wyraziste jak u Para.Jego skóra miała szokująco biały odcień, kontrastujący ostro z czer­nią sięgających do ramion włosów i przystrzyżonej brody.Nie zmie­niły się również jego oczy; wciąż przenikały człowieka na wylot, nawet gdy okrywał je cień, tak jak teraz.Trudniej było określić to, co się zmieniło.Dotyczyło to głównie sposobu, w jaki Walker Boh się poruszał.Odmienne też były uczucia, jakie budził w Parze, kiedy mówił, chociaż jak dotąd jeszcze prawie nic nie powiedział.Zdawało się, jakby otaczał go niewidzialny mur, którego nic nie jest w stanie przeniknąć.Walker Boh podszedł do przodu i ujął dłonie Para w swoje ręce [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl