Pokrewne
- Strona Główna
- Joseph P. Farrell Wojna nuklearna sprzed 5 tysięcy lat
- Campbell Joseph The Masks Of God Primitive Mythology
- Farrel Joseph P. Wojna nuklearna sprzed 5 tysicy lat
- bedier joseph dzieje tristana i izoldy (3)
- Bedier Joseph Dzieje Tristana i Izoldy (2)
- H.P. Lovecraft Cos na progu (2)
- Laurell K. Hamilton Anita Blake 11 Błękitne Grzechy rozdziały 1 26 (nieof. tłum. Scarlettta)
- R03 04
- Zywe kamienie BERENT
- Oskarzony Lisa Ballantyne
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- wrobelek.opx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Ruszajmy rzekłem, gdyż odkąd znalazła się w mej łodzi, zacząłem myśleć o mno-gich wojownikach władcy. Tak, ruszajmy odrzekł mój brat.Jesteśmy wygnańcami i od tejchwili łódz jest nam ojczyzną, a morze schronieniem.Zawahał się z nogą opartą o brzeg, a janagliłem do pośpiechu, gdyż pamiętałem uderzenia jej serca o moją pierś i uprzytomniłemsobie, że dwóch ludzi nie może stawić czoła setce.Ruszyliśmy, płynąc z prądem wzdłużbrzegu.Kiedy mijaliśmy zatokę, gdzie odbywał się połów, wielka wrzawa przycichła już, leczszmer głosów rozbrzmiewał jak brzęczenie owadów o południu.Aódki, zbite w gromadę, pły-nęły w czerwonym świetle pochodni pod czarnym dachem z dymu, a mężowie rozprawiali orybołówstwie.Mężowie, którzy chełpili się i wychwalali jeden drugiego, i szydzili z siebienawzajem mężowie, którzy jeszcze rano byli naszymi przyjaciółmi, ale tej nocy stali sięnaszymi wrogami.Minęliśmy ich szybko.Nie mieliśmy już przyjaciół w kraju, gdzieśmy sięurodzili.Diamelen siedziała w środku czółna z twarzą zakrytą, milcząca jak i teraz, nie wi-dząca nic jak i teraz, a ja rzucałem wszystko bez żalu, ponieważ słyszałem blisko siebie jejoddech tak jak go słyszę w tej chwili.Zamilkł i nasłuchiwał zwrócony ku drzwiom.Po chwili potrząsnął głową i ciągnął dalej: Brat mój pragnął krzyknąć wyzwanie, krzyknąć raz jeden, aby oznajmić, że jesteśmywolnymi grabieżcami, którzy zawierzyli swoim ramionom i szerokiemu morzu.I znów za-32kląłem go, aby milczał w imię naszej miłości.Czyż nie słyszałem jej oddechu tuż przy sobie?Wiedziałem, że pogoń rozpocznie się i tak zbyt prędko.Mój brat kochał mnie.Zanurzył wio-sło bez plusku.Powiedział tylko: Teraz jest w tobie pół męża; druga połowa jest w tej kobie-cie.Mogę zaczekać.Gdy staniesz się znów całym mężem, wówczas powrócisz tu ze mną, abykrzyknąć wyzwanie.Jesteśmy synami tej samej matki.Nic nie odpowiedziałem.Wszystkiesiły i wszystką energię skupiłem w rękach, które trzymały wiosło, gdyż spieszno mi byłoznalezć się z nią w bezpiecznym miejscu, poza obrębem męskiego gniewu i zemsty kobiecej.Miłość moja była niezmierna i wierzyłem, że jeśli tylko zdołam ujść przed wściekłością InchiMidah i mieczem naszego władcy, miłość zawiedzie nas do krainy, gdzie śmierć jest nie zna-na.Wiosłowaliśmy spiesznie, oddychając przez zaciśnięte zęby.Pióra wioseł zanurzały sięgłęboko w gładką wodę.Wypłynęliśmy z koryta rzeki; pomykaliśmy przejrzystymi kanałamiwśród mielizn.Minęliśmy czarne Wybrzeże i piaszczyste ławy, kędy morze szeptem mówi dolądu, a nasza łódz tak szybko niosła się po wodzie, że biel piasków migała tylko, uciekając wtył.Milczeliśmy.Odezwałem się do niej raz tylko: Zpij, Diamelen, gdyż wkrótce potrzebneci będą wszystkie siły.Usłyszałem słodki jej głos, ale głowy nie odwróciłem ani razu.Słoń-ce wzeszło, a my wiosłowaliśmy bez ustanku.Woda spływała mi z twarzy jak deszcz zchmur.Gnaliśmy przez blask i żar.Nie obejrzałem się ani razu, ale wiedziałem, że brat mójpatrzy spokojnie naprzód, gdyż łódz biegła prostu jak grot leśnego osadnika, wypadający zsumpitanu.Nie było wioślarza, nie było sternika nad mego brata.Ileż razy wygrywaliśmyrazem wyścigi w te] samej lodzi.Ale nigdy nie wytężyliśmy sił naszych tak jak wówczas,wówczas, gdy wiosłowaliśmy razem po raz ostatni.Nie było w naszym kraju męża równegomemu bratu siłą lub odwagą.Nie chciałem marnować czasu na odwrócenie głowy, choć sły-szałem, że oddech brata staje się z każdą chwilą głośniejszy.Ale wciąż nic nie mówił.Słońcestało wysoko.Upal ogarnął mi plecy płomieniem.Myślałem, że pękną mi żebra, i nie mogłemjuż zaczerpnąć powietrza.Poczułem, że muszę krzyknąć resztką tchu: Odpocznijmy! Do-brze odrzekł mój brat.Był silny.Był mężny.Nie wiedział, co to strach i zmęczenie.Mójbrat!Potężny i łagodny szelest, rozległy a słaby szelest rozedrganych liści i chwiejących sięgałęzi wydarł się ze skłębionego gąszczu lasów i przebiegł po gwiazdzistej toni laguny, ażwoda między palami plusnęła nagle, liżąc śliską powierzchnię drzewa.Powiew ciepłego po-wietrza musnął twarze mężczyzn i popłynął dalej z ponurym szumem, powiew głośny i krót-ki, niby niespokojne westchnienie ziemi w śnie pogrążonej.Arsat mówił dalej spokojnym, cichym głosem: Wpędziliśmy czółno na biały brzeg zatoczki, obok długiego języka lądu, który zdawałsię zagradzać drogę; był to wydłużony, lesisty przylądek, występujący daleko w morze.Mójbrat znał to miejsce.Za przylądkiem leży ujście rzeki, a przez dżunglę biegnie wąska ścieżka.Rozpaliliśmy ognisko i ugotowaliśmy trochę ryżu.Potem legliśmy spać na miękkim piasku wcieniu naszego czółna, a ona czuwała.Ledwie zdążyłem zaniknąć oczy, gdy rozległ się jejkrzyk ostrzegawczy.Zerwaliśmy się.Słońce zdążyło już przebiec pól nieba, a u wjazdu dozatoczki, ujrzeliśmy prao pełne wioślarzy.Poznaliśmy je od razu; było to prao naszego radży.Załoga opatrywała brzeg: ujrzeli nas.Uderzyli w gong i skierowali prao do zatoczki.Poczu-łem, że serce zamiera mi w piersi.Diamelen siadła na piasku i ukryła twarz w dłoniach.Nie-podobna było uciec morzem.Mój brat zaśmiał się.Miał strzelbę, którą mu dałeś, tuanie, za-nim od nas odszedłeś, ale została nam tylko garść prochu.Rzekł prędko: Uciekaj z nią tąścieżką.Ja ich zatrzymam, gdyż broni palnej nie mają, a lądowanie w obliczu wroga zbrojne-go w strzelbę jest pewną śmiercią dla wielu.Uciekaj z nią.Po drugiej stronie lasu jest domekrybaka i łódz.Wystrzelę wszystkie ładunki i pobiegnę za wami.Umiem biec bardzo szybko izanim zdążą się zbliżyć, będziemy już daleko.Powstrzymam ich jak najdłużej, bo przecieżona jest tylko kobietą, która nie umie ani biec, ani walczyć, a jednak trzyma w słabych dło-niach twoje serce. Przyczaił się za czółnem.Statek się zbliżał.Biegliśmy oboje, a biegnąc33ścieżką, posłyszeliśmy strzały.To brat mój strzelił raz i drugi i gong przestał dzwięczeć.Zanami uczyniła się cisza.Przylądek był wąski; zanim brat mój zdążył strzelić po raz trzeci,ujrzałem znów piaszczyste ławice wybrzeża i wodę; ujście szerokiej rzeki.Przebiegliśmypolankę zarosła trawą i dopadliśmy wody.Ujrzałem niską chatkę nad czarnym mułem i wy-ciągnięte na brzeg czółenko.Za nami rozległ się jeszcze je.den strzał.Pomyślałem: To jużostatni nabój. Rzuciliśmy się do czółna.Jakiś człowiek wypadł z chaty, ale skoczyłem naniego i obaj potoczyliśmy się w błoto.Potem podniosłem się, a on leżał bez ruchu u moichnóg.Nie wiem, czy go zabiłem, czy nie.Zepchnęliśmy czółno na wodę.Wtem wrzaski rozle-gły się za nami i ujrzałem brata pędzącego przez polankę.Wiele ludzi sadziło za nim.Porwa-łem ją w ramiona i wrzuciłem do łodzi, a potem wskoczyłem sam.Obejrzawszy się ujrzałem,że brat mój upadł.Upadł i podniósł się znowu, ale już go dopędzili.Krzyknął: Jestem! Do-pędzali go już.Spojrzałem.Tylu ludzi! Potem spojrzałem na nią.Tuanie pchnąłem.czółno.Pchnąłem je na głęboką wodę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl agnieszka90.opx.pl
. Ruszajmy rzekłem, gdyż odkąd znalazła się w mej łodzi, zacząłem myśleć o mno-gich wojownikach władcy. Tak, ruszajmy odrzekł mój brat.Jesteśmy wygnańcami i od tejchwili łódz jest nam ojczyzną, a morze schronieniem.Zawahał się z nogą opartą o brzeg, a janagliłem do pośpiechu, gdyż pamiętałem uderzenia jej serca o moją pierś i uprzytomniłemsobie, że dwóch ludzi nie może stawić czoła setce.Ruszyliśmy, płynąc z prądem wzdłużbrzegu.Kiedy mijaliśmy zatokę, gdzie odbywał się połów, wielka wrzawa przycichła już, leczszmer głosów rozbrzmiewał jak brzęczenie owadów o południu.Aódki, zbite w gromadę, pły-nęły w czerwonym świetle pochodni pod czarnym dachem z dymu, a mężowie rozprawiali orybołówstwie.Mężowie, którzy chełpili się i wychwalali jeden drugiego, i szydzili z siebienawzajem mężowie, którzy jeszcze rano byli naszymi przyjaciółmi, ale tej nocy stali sięnaszymi wrogami.Minęliśmy ich szybko.Nie mieliśmy już przyjaciół w kraju, gdzieśmy sięurodzili.Diamelen siedziała w środku czółna z twarzą zakrytą, milcząca jak i teraz, nie wi-dząca nic jak i teraz, a ja rzucałem wszystko bez żalu, ponieważ słyszałem blisko siebie jejoddech tak jak go słyszę w tej chwili.Zamilkł i nasłuchiwał zwrócony ku drzwiom.Po chwili potrząsnął głową i ciągnął dalej: Brat mój pragnął krzyknąć wyzwanie, krzyknąć raz jeden, aby oznajmić, że jesteśmywolnymi grabieżcami, którzy zawierzyli swoim ramionom i szerokiemu morzu.I znów za-32kląłem go, aby milczał w imię naszej miłości.Czyż nie słyszałem jej oddechu tuż przy sobie?Wiedziałem, że pogoń rozpocznie się i tak zbyt prędko.Mój brat kochał mnie.Zanurzył wio-sło bez plusku.Powiedział tylko: Teraz jest w tobie pół męża; druga połowa jest w tej kobie-cie.Mogę zaczekać.Gdy staniesz się znów całym mężem, wówczas powrócisz tu ze mną, abykrzyknąć wyzwanie.Jesteśmy synami tej samej matki.Nic nie odpowiedziałem.Wszystkiesiły i wszystką energię skupiłem w rękach, które trzymały wiosło, gdyż spieszno mi byłoznalezć się z nią w bezpiecznym miejscu, poza obrębem męskiego gniewu i zemsty kobiecej.Miłość moja była niezmierna i wierzyłem, że jeśli tylko zdołam ujść przed wściekłością InchiMidah i mieczem naszego władcy, miłość zawiedzie nas do krainy, gdzie śmierć jest nie zna-na.Wiosłowaliśmy spiesznie, oddychając przez zaciśnięte zęby.Pióra wioseł zanurzały sięgłęboko w gładką wodę.Wypłynęliśmy z koryta rzeki; pomykaliśmy przejrzystymi kanałamiwśród mielizn.Minęliśmy czarne Wybrzeże i piaszczyste ławy, kędy morze szeptem mówi dolądu, a nasza łódz tak szybko niosła się po wodzie, że biel piasków migała tylko, uciekając wtył.Milczeliśmy.Odezwałem się do niej raz tylko: Zpij, Diamelen, gdyż wkrótce potrzebneci będą wszystkie siły.Usłyszałem słodki jej głos, ale głowy nie odwróciłem ani razu.Słoń-ce wzeszło, a my wiosłowaliśmy bez ustanku.Woda spływała mi z twarzy jak deszcz zchmur.Gnaliśmy przez blask i żar.Nie obejrzałem się ani razu, ale wiedziałem, że brat mójpatrzy spokojnie naprzód, gdyż łódz biegła prostu jak grot leśnego osadnika, wypadający zsumpitanu.Nie było wioślarza, nie było sternika nad mego brata.Ileż razy wygrywaliśmyrazem wyścigi w te] samej lodzi.Ale nigdy nie wytężyliśmy sił naszych tak jak wówczas,wówczas, gdy wiosłowaliśmy razem po raz ostatni.Nie było w naszym kraju męża równegomemu bratu siłą lub odwagą.Nie chciałem marnować czasu na odwrócenie głowy, choć sły-szałem, że oddech brata staje się z każdą chwilą głośniejszy.Ale wciąż nic nie mówił.Słońcestało wysoko.Upal ogarnął mi plecy płomieniem.Myślałem, że pękną mi żebra, i nie mogłemjuż zaczerpnąć powietrza.Poczułem, że muszę krzyknąć resztką tchu: Odpocznijmy! Do-brze odrzekł mój brat.Był silny.Był mężny.Nie wiedział, co to strach i zmęczenie.Mójbrat!Potężny i łagodny szelest, rozległy a słaby szelest rozedrganych liści i chwiejących sięgałęzi wydarł się ze skłębionego gąszczu lasów i przebiegł po gwiazdzistej toni laguny, ażwoda między palami plusnęła nagle, liżąc śliską powierzchnię drzewa.Powiew ciepłego po-wietrza musnął twarze mężczyzn i popłynął dalej z ponurym szumem, powiew głośny i krót-ki, niby niespokojne westchnienie ziemi w śnie pogrążonej.Arsat mówił dalej spokojnym, cichym głosem: Wpędziliśmy czółno na biały brzeg zatoczki, obok długiego języka lądu, który zdawałsię zagradzać drogę; był to wydłużony, lesisty przylądek, występujący daleko w morze.Mójbrat znał to miejsce.Za przylądkiem leży ujście rzeki, a przez dżunglę biegnie wąska ścieżka.Rozpaliliśmy ognisko i ugotowaliśmy trochę ryżu.Potem legliśmy spać na miękkim piasku wcieniu naszego czółna, a ona czuwała.Ledwie zdążyłem zaniknąć oczy, gdy rozległ się jejkrzyk ostrzegawczy.Zerwaliśmy się.Słońce zdążyło już przebiec pól nieba, a u wjazdu dozatoczki, ujrzeliśmy prao pełne wioślarzy.Poznaliśmy je od razu; było to prao naszego radży.Załoga opatrywała brzeg: ujrzeli nas.Uderzyli w gong i skierowali prao do zatoczki.Poczu-łem, że serce zamiera mi w piersi.Diamelen siadła na piasku i ukryła twarz w dłoniach.Nie-podobna było uciec morzem.Mój brat zaśmiał się.Miał strzelbę, którą mu dałeś, tuanie, za-nim od nas odszedłeś, ale została nam tylko garść prochu.Rzekł prędko: Uciekaj z nią tąścieżką.Ja ich zatrzymam, gdyż broni palnej nie mają, a lądowanie w obliczu wroga zbrojne-go w strzelbę jest pewną śmiercią dla wielu.Uciekaj z nią.Po drugiej stronie lasu jest domekrybaka i łódz.Wystrzelę wszystkie ładunki i pobiegnę za wami.Umiem biec bardzo szybko izanim zdążą się zbliżyć, będziemy już daleko.Powstrzymam ich jak najdłużej, bo przecieżona jest tylko kobietą, która nie umie ani biec, ani walczyć, a jednak trzyma w słabych dło-niach twoje serce. Przyczaił się za czółnem.Statek się zbliżał.Biegliśmy oboje, a biegnąc33ścieżką, posłyszeliśmy strzały.To brat mój strzelił raz i drugi i gong przestał dzwięczeć.Zanami uczyniła się cisza.Przylądek był wąski; zanim brat mój zdążył strzelić po raz trzeci,ujrzałem znów piaszczyste ławice wybrzeża i wodę; ujście szerokiej rzeki.Przebiegliśmypolankę zarosła trawą i dopadliśmy wody.Ujrzałem niską chatkę nad czarnym mułem i wy-ciągnięte na brzeg czółenko.Za nami rozległ się jeszcze je.den strzał.Pomyślałem: To jużostatni nabój. Rzuciliśmy się do czółna.Jakiś człowiek wypadł z chaty, ale skoczyłem naniego i obaj potoczyliśmy się w błoto.Potem podniosłem się, a on leżał bez ruchu u moichnóg.Nie wiem, czy go zabiłem, czy nie.Zepchnęliśmy czółno na wodę.Wtem wrzaski rozle-gły się za nami i ujrzałem brata pędzącego przez polankę.Wiele ludzi sadziło za nim.Porwa-łem ją w ramiona i wrzuciłem do łodzi, a potem wskoczyłem sam.Obejrzawszy się ujrzałem,że brat mój upadł.Upadł i podniósł się znowu, ale już go dopędzili.Krzyknął: Jestem! Do-pędzali go już.Spojrzałem.Tylu ludzi! Potem spojrzałem na nią.Tuanie pchnąłem.czółno.Pchnąłem je na głęboką wodę [ Pobierz całość w formacie PDF ]