[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na pokładzie leżały porozrzucane, skąpane we własnej krwi ciała żeglarzy.Z rufy ktoś krzyknął w jego stronę.– Hej, człowieku! Jeśliś bogobojnym obywatelem Króle­stwa, spiesz mi na pomoc!Lawirując między zwłokami, dotarł na rufę.Przy relingu siedział ogromny, potężnie zbudowany mężczyzna.Trudno by­ło określić jego wiek.Równie dobrze mógł mieć dwadzieścia, jak i czterdzieści lat.Prawą ręką podtrzymywał znacznych roz­miarów brzuch.Między palcami przeciekała krew.Czarne, krę­cone włosy miał zaczesane do tyłu z wysokiego czoła.Policzki okalała czarna, krótko przycięta broda.Uśmiechnął się słabo i wskazał na czarno odzianą postać leżącą w pobliżu.– Te potwory wyrżnęły załogę i podpaliły mój statek.Ten tutaj popełnił błąd, nie zabijając mnie pierwszym ciosem.Wskazał na potężny kawał odłamanej rei, która przygniotła mu nogi.– Nie jestem w stanie odsunąć tego draństwa i jedno­cześnie trzymać flaki w brzuchu.Gdybyś zdołał ją trochę unieść, chyba mógłbym się uwolnić.Arutha szybko ocenił sytuację.Krótszy koniec rei tkwiący w plątaninie lin i drewnianych bloków przygniatał nogi żegla­rza.Chwycił dłuższy koniec i uniósł tylko o parę centymetrów, ale to wystarczyło.Jęcząc i zrzędząc pod nosem, ranny wy­czołgał się spod ciężaru i oswobodził nogi.– Nogi całe, chłopcze.Pomóż mi wstać.Zobaczymy, jak pójdzie dalej.Arutha chwycił go za rękę i pociągnął mocno.Omal nie stracił równowagi, dźwigając ciężkie ciało ku górze.– No, udało się.Coś mi się wydaje, że ty chyba też nie jesteś w najlepszej formie do walki.– Jakoś dam radę – odpowiedział Arutha, starając się utrzymać rannego w pozycji stojącej i walcząc jednocześnie z ogarniającą go falą mdłości.Żeglarz wsparł się na nim.– Lepiej zwijajmy żagle.Ogień rozprzestrzenia się szybko.Zeszli razem na nabrzeże.Chwytali łapczywie powietrze ustami.Żar stawał się trudny do zniesienia.– Idź cały czas.Nie zatrzymuj się! – wycharczał ranny.Arutha skinął głową.Przerzucił rękę żeglarza przez ramię.Szli zataczając się, jak para pijanych żeglarzy.Nagły podmuch, któremu towarzyszył huk eksplozji, zwa­lił ich na ziemię.Oszołomiony Arutha potrząsał głową, sta­rając się dojść do siebie.Obejrzał się.Wysoki słup ognia strzelał w niebo.Czarne zarysy statku majaczyły niewyraź­nie w sercu oślepiającej biało-żółtym blaskiem kolumny pło­mieni.Buchnęło żarem, jakby ktoś otworzył nagle giganty­czny piec.– Co to było? – wykrztusił z siebie Arutha.Jego towarzysz udzielił równie lakonicznej, co zwięzłej od­powiedzi.– Dwieście beczek oleju palnego z Queg.Książę popatrzył na niego z niedowierzaniem.– Nie powiedziałeś nic o palnym oleju na pokładzie.– Nie chciałem, byś się za bardzo denerwował.I tak byłeś półżywy.Pomyślałem sobie po prostu, że albo nam się uda, albo nie.Arutha starał się podnieść, ale znowu upadł.Zdał sobie nagle sprawę, że na chłodnych kamieniach nabrzeża leży się całkiem wygodnie.Blask ognia przed oczami począł przyga­sać.Arutha zapadł w nieprzenikniony mrok.Arutha otworzył oczy.Nad sobą ujrzał jakieś rozmazane kształty.Zamrugał oczami.Obraz wyostrzył się.Pochylała się nad nim zatroskana Carline.Ojciec Tully badał go uważnie.Za Carline stał Fannon, a obok niego nieznajomy mężczyzna.Przypomniał sobie nagle.– Człowiek ze statku.Mężczyzna uśmiechnął się.– Amos Trask, ostatnio kapitan Sidonii, do chwili kiedy te sukin.upraszam o przebaczenie.Księżniczko.te przeklęte szczury ziemne podpaliły go.Stoję oto przed Waszą Wyso­kością i składam wielkie podziękowania.Tully przerwał mu.– Jak się czujesz?Arutha usiadł.Wszystko go bolało.Carline ułożyła mu pod plecami poduszki.– Strasznie jestem poobijany, ale jakoś przeżyję.Kręci mi się w głowie.Tully przyjrzał się z uwagą jego głowie.– Nie ma się co dziwić.Jest fatalnie rozbita.Przez kilka dni możesz jeszcze odczuwać zawroty, ale to chyba nic po­ważnego.Książę spojrzał na Mistrza Miecza.– Jak długo tu jestem?– Patrol przywiózł cię wczoraj w nocy.Jest ranek.– Napad?Fannon pokręcił ze smutkiem głową.– Miasto w ruinie.Wybiliśmy napastników do nogi, ale w Crydee nie został ani jeden cały budynek.Wioska rybacka na południe od portu jest nietknięta, ale wszystko inne poszło z dymem.Carline krzątała się przy bracie, poprawiając poduszki i koce.– Powinieneś odpocząć.– Głodny jestem.Po chwili przyniosła miskę gorącego rosołu.Z ociąganiem przystał na lekki posiłek zamiast czegoś solidniejszego, ale zdecydowanie odmówił, by go karmiła.Między kolejnymi łyżkami zapytał:– Opowiedzcie mi, co się stało?– To byli Tsurani – odpowiedział poruszony do żywe­go Fannon.Łyżka z rosołem zawisła w połowie drogi między miską a ustami.– Tsurani? Myślałem, że to piraci z Wysp Zachodzącego Słońca.– W pierwszej chwili myśmy też tak myśleli, ale po roz­mowie z kapitanem Traskiem i jeńcami Tsuranich na zamku udało się poskładać w całość poszczególne elementy obrazu.Tully wszedł mu w słowo.– Według naszych jeńców to była grupa specjalna.Od­dział samobójców czy coś takiego.Mieli za zadanie wejść do miasta, zniszczyć tak wiele jak się da, a potem umrzeć.Nie mieli prawa uciekać.Spalenie statku było zarówno sym­bolem ich całkowitego oddania się sprawie, jak i, przy okazji, możliwością pozbawienia go nas na zawsze.Z tego, co mó­wili, odniosłem wrażenie, że taki wybór jest uważany za wiel­ki honor.Arutha spojrzał na Amosa Traska.– Jak opanowali twój statek, kapitanie?– To historia pełna goryczy, Wasza Wysokość.– Ka­pitan stał lekko pochylony w prawo i Arutha przypomniał sobie jego ranę.– Co z twoim bokiem?Trask uśmiechnął się, a w oczach zamigotały mu wesołe iskierki.– Brzydka rana, ale niegroźna.Dobry ojciec Tully opa­trzył ją jak trzeba i teraz bok jest jak nowy, Wasza Wysokość.Tully prychnął rozeźlony.– Ten człowiek powinien leżeć kołkiem w łóżku.Jego rana jest znacznie poważniejsza od twoich obrażeń.Nie od­stąpił cię ani na krok, dopóki się nie upewnił, że z tobą wszy­stko będzie w porządku, Arutha.Trask zignorował zupełnie uwagę kapłana.– Miewałem gorsze.Pamiętam, kiedyś mieliśmy potycz­kę z wojenną galerą z Queg, której załoga zbuntowała się i za­jęła pirackim rzemiosłem, i.no tak, ale to zupełnie inna hi­storia.Pytałeś, panie, o statek.– Przykuśtykał bliżej do posłania Aruthy.– Wyszliśmy z portu Palanque z ładunkiem broni i oleju palnego.Zważywszy na sytuację w tym regionie, myślałem, że rynek powinien był chłonny na taki towar.Prze­skoczyliśmy jakoś przez cieśniny tuż na początku sezonu, ma­jąc nadzieję, że uda nam się wyprzedzić inne statki.Chociaż udało się przejść przez cieśniny bardzo wcześnie, zapłaciliśmy za to wysoką cenę.Ponad tydzień pchał nas przed sobą koszmarny huragan, który nadszedł z południa.Kiedy w końcu przestało wiać, ruszyliśmy na wschód, kierując się w stronę wybrzeża.Uważałem, że bez trudu będziemy mogli określić naszą pozycję za pomocą punktów orientacyjnych na brzegu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl