[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jake podał przyjacielowi torbę i sięgnął do klamki.Zawahał się, po czym wyciągnął glocka z kabury i opuścił ramię wzdłuż tułowia.Dawno temu nauczył się ufać instynktowi, a właśnie teraz nakazywał mu on pędzić z po­wrotem do samochodu.Ostrożnie otworzył drzwi.Najpierw sprawdził, czy ktoś nie kryje się za framugą.Lśniący, wieloramienny żyrandol z mosiądzu zwieszał się nad zdob­nym foyer, którego lustrzane podłogi z orzechowego drewna były inkrustrowane hebanem i perłą we wzór przedstawiający rodzinny herb.- Tu są dopiero ciężkie pieniądze - wymamrotał Nick pod nosem.Poruszali się ostrożnie w ciszy gigantycznego domu, kierując się na pra­wo - ku drzwiom małego pokoju.Jego wystrój był olśniewający.Dwa skó­rzane zielone fotele pełniły straż po obu stronach wspaniałego kominka, naprzeciw niego zaś dostrzegli obitą jedwabiem sofę.Jake doszedł do wnio­sku, że to pomieszczenie pełni tu rolę salonu.- Hej! - zagrzmiał głos za ich plecami.Jake, który szedł przodem z wyciągniętym pistoletem, wykonał błyska­wiczny zwrot.Przez drzwi frontowe wchodził Thorne, jedną ręką ciągnąc worek na zwłoki, z telefonem komórkowym w drugiej.- Jezu, Thorne - wyrzucił z siebie Jake, opuszczając broń.- Ale mnie wystraszyłeś.Mężczyzna zatrzymał się na widok pistoletu i popatrzył na Jake'a z nie­smakiem.- Odłóż to pieprzone ścierwo - rozkazał.- Powiedziałem wyraźnie, re­zydencja jest czysta.Jesteśmy tu bezpieczni.- Przeciągnął pomarańczowy worek przez foyer i rzucił telefon Donovanowi.- Łap - powiedział.- Pan Sinclair chce z tobą rozmawiać.Pan Sinclair może pocałować mnie w dupę - pomyślał Jake, łapiąc aparat.Thorne zwrócił się do Nicka.- Reszta waszego gówna jest w kuchni.To też tam zaniosę.Nick kiwnął głową i podążył za nim korytarzem, znikając na osobli­wych, krętych schodach.Jake przyłożył słuchawkę do ucha.- Tak, Harry, to ja, Jake.- Gdzie Promyczek? - zapytał stary głosem ostrym jak brzytwa.Cała nienawiść, jaką Jake darzył tego nadzianego bufona, wypłynęła nagle na powierzchnią jak oliwa.- Carolyn tu nie ma.- Choć myślał, że jego głos zabrzmi stanowczo, odpowiedział niepewnie, jak dziecko, które spowiada się przed rodzicami.Było nie było, rozmawiał z człowiekiem, któremu sprzedał duszą w zamian za wolność.- Musiałem ją zostawić.- W ciągu minuty podał Harry'emu szczegóły dramatu.- A więc po prostu uciekłeś! - zaatakował stary.- Po prostu zostawiłeś ją tym świniom!- Harry, ja nie miałem wyboru!- Gówno prawda! Zawsze jest jakiś wybór!Jake milczał.Opadł ciężko na wytworną sofę.Oczywiście, że istniały alternatywy, ale co innego.- To wszystko przez tego waszego cholernego dzieciaka! - wrzeszczał Harry.- Mówiłem, żadnych dzieci! A wyście mnie świadomie zignorowali! Dlaczego nie słuchaliście, co mówiłem?Jake zaniemówił.Jeszcze przed paroma sekundami czuł, że spłukuje w kiblu własne "ja", rozmawiając tak a nie inaczej z rym człowiekiem.Te­raz był gotów do walki.Cholerny dzieciak? Jak on śmiał! Przez długą chwi­lę wpatrywał się w słuchawkę z otwartymi ustami.- Zadałem ci pytanie, Jake! - zahuczał w słuchawce głos Harry'ego.- Posłuchaliśmy cię - wycedził Jake, koncentrując się na słowach i kon­trolując barwę głosu.- Zrobiliśmy każdą cholerną rzecz, jaką nam kazałeś, i zobacz, dokąd zaszliśmy.- Właśnie że nie słuchaliście! - zagrzmiał Harry.Pieprzyć samokontrolę.- Właśnie że słuchaliśmy! - odparował.- Mówiłeś, że mamy uciekać - uciekaliśmy.Kazałeś nam zmienić nazwiska i wygląd.Zmieniliśmy.Przez czternaście pieprzonych lat, Harry, wypełnialiśmy tylko twoje polecenia! Fakt, mieliśmy też syna.Nagle słowa uwięzły mu w gardle i umilkł, jakby się zadławił.Przera­żenie sparaliżowało mu mowę na ułamek sekundy.- Mieliśmy syna - powtórzył ledwie szeptem.Podświadomie użył cza­su przeszłego.O Boże.- To jedyna słuszna rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiliśmy, Harry, a teraz myślę, że go zabiłem - popatrzył przez chwilę na telefon, opuścił go opiera­jąc na brzuchu, po czym wyłączył i upuścił na podłogę.Harry Sinclair był ostatnim człowiekiem, któremu należały się wyjaśnienia.Oparłszy łokcie na kolanach, pochylił się i zanurzył palce we włosach.Beznadziejność sytuacji zaparła mu dech w piersiach.Co ze mnie za bydlę - myślał.- Zabijam własnego syna i poświęcam żonę, byle tylko ratować własną skórę.- O mój Boże - wyszeptał.- O słodki Jezu.Co ja zrobiłem?Cały świat legł w gruzach.Jake przycisnął pięści do oczu, ale nie mógł zatamować goryczy.Wylała się z niego przerywanym łkaniem i nagle prze­niósł się myślami gdzie indziej.Nie był już w Arkansas.Przytrzymywał swojego małego synka, który po raz pierwszy jechał na rowerze.Potem przy­pomniał sobie przykrość malującą się na twarzy chłopca za każdym razem, gdy mówili mu, że czas się przenieść do innego miasta.Te kamienice, w których mieszkali, te rojące się od karaluchów kempingi.Te siniaki, kie­dy chłopak nie miał zamiaru po raz kolejny kajać się przed miejscowymi dzieciakami, które chciały się przekonać, co to za materiał z tego nowego.Boże, Jake tak się starał być dobrym ojcem.A jednak przez jego obse­sję, by syn nie odstawał od innych pod żadnym względem, nigdy tak na­prawdę nie stali się przyjaciółmi.Ta myśl zabolała najbardziej.Z trudem oddychał.A w najbardziej heroicznym momencie jego życia - kiedy chciał ich ratować - on potrafił tylko wrzeszczeć.I obedrzeć go z godności.Jake zapragnął być ze swoją rodziną.Chciałby się do nich przytulić, jak za dawnych czasów, kiedy to robili "kanapkę": on i Carolyn byli kromkami chleba, a Travis - wołowiną.Myśl, że miałby ich już nigdy w życiu nie do­tknąć, była nie do zniesienia.Jego umysł wytworzył makabryczny obraz: wzgó­rek ziemi, pod którym spoczywa jego jedyne dziecko.I Carolyn w więzien­nym stroju, modląca się o dzień, w którym będzie mogła do niego dołączyć.Ta ostoja cnoty, ten Jake Donovan.Zawsze gotów, aby kobiety i dzieci cierpiały zamiast niego.W języku jest określenie na takich jak on: tchórz.Najbardziej ekskluzywna odmiana łajdaka.Człowiek, który odsuwa się na bok, pozwalając innym umrzeć za siebie.Przyszli mu na myśl dezerterzy i migający się od wojska.Albo kapitanowie statków, którzy odpływali w ostatniej szalupie, podczas gdy pasażerowie tonęli błagając o pomoc.Jakby wpadał do studni bez dna.Złapał się na tym, że pogrąża się coraz bardziej w najczarniejszej rozpaczy, jaką kiedykolwiek przeżył.Wszystko, co do tej pory kochał, odeszło, i to z jego winy.Jak żyć z tą świadomością? Wiedząc, że zabił własnego syna, jak będzie mógł kiedykolwiek spojrzeć na swoje odbicie w lustrze? Jak będzie mógł spojrzeć w oczy kolejnemu świtowi?- Jake!Szorstkość głosu zaskoczyła go.Nick sprawiał wrażenie podekscyto­wanego.- Co?- Idziesz czy nie?Jake był zdezorientowany i otępiały; chyba musiał tak siedzieć jakiś czas? Spojrzał na zegarek i ze zdumieniem stwierdził, że pół godziny jego życia po prostu wyparowało.- Dokąd? - zapytał schrypniętym głosem.- Do kuchni - powiedział Nick, jakby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie, po czym spoważniał na twarzy.- Dobrze się czujesz?Jake wstał niepewnie, nie wiedząc, czy zdoła zachować równowagę.- Taak, chyba wszystko w porządku.Po prostu odpłynąłem na chwi­lę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl