[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Podniosły się wiwaty, wojownicy zamachali toporami.Ason poprowadził ich do lasu.Szmery i przechwałki ustały w jednej chwili, teraz ci ludzie robili to, co potrafili najlepiej.Poruszali się cicho jak wielkie koty, groźni i śmiertelnie niebezpieczni, pozbawieni lęku, gotowi do bitwy.Cała ta wielka wyspa należała do nich, nikt nie mógł zagrozić ich supremacji.Nawet odziani w brąz mężowie, którzy budzili wprawdzie respekt, ale nie strach, bo śmierć w walce nie była Yernim straszna.Posłusznie zajmowali wskazane przez Asona stanowiska między drzewami.Ason doszedł aż do mokradła u stóp wzgórza, tutaj jeszcze łatwiej było schować się między paprociami.Wojownicy odsuwali je łagodnie na bok i przykucali w mętnej wodzie.Ason poczekał, aż ostatni zniknie z widoku i wrócił do punktu wyjścia.Mykeńczycy czekali w lesie tak rozstawieni, aby móc w pojedynkę wyrządzić jak najwięcej szkód Atlantydom.Mieli też przyciągnąć uwagę atakujących, by Yerni mogli w spokoju dopełnić dzieła.Zapadła cisza, tylko wiatr kołysał gałęziami.Nic nie zdradzało ukrytej armii.Widać było tylko czekających na Asona, Aiasa i Gwyna.We trzech weszli między drzewa i przysiedli w wilgotnym mchu za wielkim pniem dębu.Aias zdrzemnął się trochę, mruczał coś przez sen, potem, ocknął się i rozejrzał wkoło.Ason siedział z mieczem w dłoni i wsłuchiwał się w leśne szmery.Dzień chylił się z wolna ku wieczorowi.Nagle ktoś krzyknął w oddali.Ason podniósł czujnie głowę.Nie miał pewności, czy naprawdę coś usłyszał, ale inni też wyraźnie się ożywili.Odgłos powtórzył się, tym razem uzupełniony niewyraźnym odzewem.- Nadchodzą - wyszeptał Aias i pogładził palcami kamienny młot.Widział, jak rzeźnik powalił za jego pomocą wołu i uznał, że dobrze będzie mieć taką broń.Zapłacił za nią miedzianą szpilą.Młot przypominał mu pięść i bardziej odpowiadał niż miecz.Cała trójka podkradła się bliżej ścieżki i skryła za plątaniną głogu.Znów dał się słyszeć czyjś głos, a chwilę później dobiegło ich szuranie stóp.Na przedzie szedł odziany w brąz Albi, za nim stąpał jeden z atlantydzkich wojowników.- Ten pierwszy to Turi - szepnął Gwyn.Wróg nadciągał nieświadom niebezpieczeństwa, co znaczyło, że kolumna musiała wejść już między szpaler ukrytych wojowników.Pułapka mogła się zatrzasnąć.Gdy tylko pierwszy zbrojny go minął, Ason poderwał się i wybiegł na ścieżkę.Był już w połowie drogi, z Aiasem za plecami, gdy jeden z przeciwników go dostrzegł.Krzyknął ostrzegawczo i wyciągnął miecz.Słysząc to, Ason nie czekał już dłużej.- Uciekaj, głupcze! Uciekaj!Albi zerwał się do biegu, zanim jeszcze to usłyszał, ale przecież oczekiwał zasadzki.Pilnujący go zbrojny był odrobinę wolniejszy i jego miecz przeciął tylko powietrze.Chciał ścigać przewodnika, potem zrozumiał, że ma Asona już na karku i obrócił się, by spróbować obrony.Mykeńczyk opuścił miecz i krzyknął jak najgłośniej:- Ason abu!Potem miecz uderzył w tarczę Atlantyda.Między drzewami krążyło jeszcze echo zawołania, gdy podchwycił je następny wojownik i poniósł wzdłuż ścieżki.- Ason jest tutaj! - krzyknął Atlantyd i jęknął, gdy ostrze trafiło go w brzuch pod napierśnikiem.Zginął od razu.Z lasu dobiegły wrzaski i szczęk oręża.Ason wycofał miecz, teraz musiał walczyć o życie.Wszyscy pobliscy Atlantydzi zignorowali zupełnie Yernich i runęli na Mykeńczyka.Pięciu, sześciu jednocześnie, z mieczami, włóczniami i tarczami.Ason cofał się walcząc, aż w końcu oparł się o drzewo.To jego śmierci pragnął wróg, to do niego Temis pałał nienawiścią, to po niego przypłynęli na ten kraniec świata.Mieli przewagę, ale najpierw padł jeden, potem drugi.Ktoś atakował ich od tyłu.Po chwili padło kilku kolejnych.Wciąż jednak niezbyt wielu.Ason zablokował mieczem cios, w który ktoś włożył nie dość że całą siłę, to jeszcze masę swego ciała.Chciał przydusić Mykeńczyka.Tarcza powstrzymała następnego.Znad ich ramion wystrzeliła włócznia.Ason cofnął głowę, jednak zrobił to za późno.Ostry, brązowy grot ugodził go w szyję i przyszpilił do pnia.Krew wypełniła mu krtań, nie mógł krzyczeć.A potem wszystko zniknęło.5.Na tle białych obłoków krążyła leniwie para jastrzębi.Każdy kreślił własne koła, ale pozostawały blisko siebie.Samiec dojrzał jakiś ruch w trawie i zawisł w miejscu bijąc skrzydłami.Obracał głową, aż zobaczył, że coś poruszyło się ponownie.Wtedy runął w dół jak kamień.Skrzydła rozpostarł dopiero nad samą ziemią, której nawet nie dotknął i zaraz zerwał się do lotu z czymś ruchliwym i drobnym w pazurach.Jego partnerka podleciała, żeby spojrzeć na szamoczącą się mysz i oba ptaki niczym liście gnane wiatrem zniknęły w szarawej dolinie.Liście też były [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl