[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.[120]Zastanowiłem się, czy opat nie wybrał z rozmysłem tego graduału, by odśpiewano go w nocy, kiedy pełnili jeszcze swoje funkcje wysłannicy książąt, chcąc przy­pomnieć, jak to od wieków nasz zakon gotów był stawiać opór prześladowaniom ze strony możnych, a to dzięki swojemu szczególnemu związkowi z Panem, Bogiem zastępów.I rzeczywiście początek pieśni dał wrażenie wielkiej mocy.Na pierwszej sylabie se zaczął się powolny i uroczysty chór dziesiątków głosów, których niskie brzmienie wy­pełniło nawy i wzbiło się nad nasze głowy, choć przecież zdawało się pochodzić ze środka ziemi.I nie ustało, kiedy bowiem inne głosy zaczęły tkać na tej głębokiej i ciągłej linii serie wokaliz i melizmatów, ono — telluryczne — nadal dominowało i nie ustawało przez cały czas, jaki potrzebny jest recytującemu, by dwanaście razy, głosem skandowanym i powolnym, powtórzyć Ave Maria.I jak­by wyzwolone od wszelkiego lęku, przez ufność, jaką ta uparta sylaba, alegoria wiecznego trwania, dawała modlącym się, inne głosy (w większości głosy nowicjuszy) na tej kamiennej i mocnej podwalinie wznosiły iglice, kolumny, pinakle wiotkich i spiczastych neum.I kiedy moje serce odurzało się słodyczą, kiedy wibrował climacus i porrectus, torculus i salicus, głosy owe zdawały się mówić mi, że dusza (modlących się i moja, który słuchałem), nie mogąc znieść nadmiaru uczucia, poprzez głosy pogrążała się w rozdarciu, by w porywie słodkich dźwięków wyrazić radość, ból, chwałę, miłość.W tym czasie uparta wytrwałość głosów chtonicznych nie słabła, jakby groźna obecność nieprzyjaciół, możnych, którzy prześladują lud Pana, pozostawała w zawieszeniu.Aż ta neptuniczna wrzawa jednej jedynej nuty została prze­zwyciężona, a przynajmniej przekonana i zniewolona rozradowanym alleluja wyśpiewanym przez tego, który się jej sprzeciwiał, i roztopiła się w majestatycznej i doskonałej zgodności i w zmierzchającej neumie.Kiedy z trudem, niemal tępym, zostało wypowiedziane sederunt, w powietrze wzbiło się principes — pośród wielkiego i seraficznego spokoju.Nie zastanawiałem się już, kim byli możni, którzy przemawiali przeciwko mnie (nam), zniknął, roztopiony, cień tej zjawy siedzącej i groźnej.I wydało mi się, że inne zjawy rozpłynęły się w tym momencie, albowiem po tej chwili skupienia nad śpiewem spojrzałem na stalle Malachiasza i zobaczyłem twarz bibliotekarza pośród twarzy innych modlących się, jakby nigdy go nie brakowało.Zerknąłem na Wilhelma i obaczyłem cień ulgi w jego oczach, taki sam, jaki obaczyłem z daleka i w oczach opata.Co zaś się tyczy Jorgego, znowu wysunął dłoń i, napotykając ciało swojego sąsiada, zaraz ją cofnął.Ale o nim nie potrafiłem powiedzieć, jakie uczucia nim miotają.Teraz chór zaintonował z rozradowaniem adjuva me i wyraźna głoska a wesoło pomknęła przez kościół, zaś nawet u wydało się nie mroczne jak w sederunt, ale pełne świętej siły.Mnisi i nowicjusze śpiewali, jak chce tego reguła śpiewu, z ciałami wyprostowanymi, szyją swo­bodną, obliczem zwróconym ku górze, z antyfonarzem prawie na wysokości ramion, można było więc czytać z niego tak, by powietrze nie wydobywało się — wskutek opuszczenia głowy — z mniejszą siłą z piersi.Ale pora była jeszcze nocna, i chociaż rozbrzmiewały trąby rozra­dowania, opar snu opadał na wielu spośród śpiewaków, którzy choć pochłonięci w tym czasie wydawaniem z sie­bie przeciągłej nuty, ufni, że poniesie ich sama fala pieśni, czasami pochylali przecież głowy, kuszeni sennością.Wówczas czuwający, także i w tej okoliczności, badali twarze w świetle lampek, by doprowadzić ich do stanu, kiedy czuwa ciało i dusza.Najpierw więc jeden z czuwających ujrzał, że Malachiasz chwieje się w dziwny sposób, kołysze się, jakby nagle zapadł w podszczytowe opary snu, którego za­pewne zabrakło mu tej nocy.Podszedł doń z kagankiem i oświetlił mu twarz, co zwróciło w tę stronę moją uwagę.Bibliotekarz nie zareagował.Czuwający dotknął go, a ten runął ciężko do przodu.Czuwający ledwie zdążył przy­trzymać go przed upadkiem.Śpiew stał się wolniejszy, głosy zgasły, nastąpiła krótka chwila zamieszania.Wilhelm natychmiast zerwał się ze swojego miejsca i rzucił się tam, gdzie teraz Pacyfik z Tivoli i czuwający rozciągali na ziemi Malachiasza, który był bez duszy.Dotarliśmy tam prawie jednocześnie z opatem i w świe­tle kaganka zobaczyliśmy twarz nieszczęśliwca.Opisałem już wygląd Malachiasza, ale tej nocy i przy tym świetle był wizerunkiem śmierci.Nos wyciągnięty, oczy głęboko w oczodołach, skronie zapadnięte, uszy białe i ściągnięte, z płatkami wywróconymi na zewnątrz, skóra twarzy sztywna, napięta i sucha, kolor policzków żółtawy i okryty mrocznym cieniem.Oczy miał jeszcze otwarte i mozolny oddech dobywał się ze spękanych warg.Otworzył usta i — pochylając się przez ramię Wilhelma, pochylonego z kolei nad nim — zobaczyłem, jak za rzędem zębów porusza się poczerniały język.Wilhelm uniósł bibliotekarza, obejmując go pod ramiona, otarł mu dłonią zasłonę potu, który wilżył czoło.Malachiasz poczuł dotyk, czyjąś obecność, patrzył prosto przed siebie, z pewnością nie widząc, z pewnością nie poznając, kto przed nim stoi.Uniósł drżącą dłoń, chwycił Wilhelma za pierś, przyciągając jego twarz, tak że prawie dotknęła jego twarzy, głosem słabym i ochrypłym wypowiedział kilka słów:— Rzekł mi to.naprawdę.miała moc tysiąca skorpionów.— Kto ci to rzekł? — spytał Wilhelm.— Kto? Malachiasz spróbował jeszcze coś powiedzieć.Potem wstrząsnęło nim wielkie drżenie i głowa opadła mu do tyłu.Twarz utraciła wszelkie zabarwienie, wszelki pozór życia.Umarł.Wilhelm wstał.Dostrzegł obok siebie opata i nie powiedział ani słowa.Potem ujrzał za opatem Bernarda Gui.— Panie Bernardzie — zapytał Wilhelm — kto zabił tego tu, skoro złapałeś i pilnie strzegłeś morderców?— Nie mnie pytaj o to — odparł Bernard.— Nigdy nie powiedziałem, że oddałem sprawiedliwości wszystkich niegodziwców, którzy krążą po tym opactwie.Chętnie bym to uczynił, gdybym mógł — spojrzał na Wilhelma.— Ale innych pozostawiam teraz surowości.albo nad­miernej pobłażliwości pana opata — rzekł, a opat pobladł i nie powiedział ani słowa.I oddalił się.W tym czasie usłyszeliśmy jakby kwilenie, jakby zgrzytliwe łkanie.Był to Jorge, pochylony na swoim klęczniku, podtrzymywany przez mnicha, który musiał opisać mu wydarzenie.— To się nigdy nie skończy.— powiedział zała­manym głosem.— O Panie, wybacz nam wszystkim.Wilhelm pochylił się jeszcze na moment nad zwłokami.Ujął puls, obracając przy tym ku światłu dłonie.Opuszki pierwszych trzech palców prawej dłoni były ciemne.DZIEŃ SZÓSTYLAUDAKiedy to wybrany zostaje nowy klucznik, ale nowy bibliotekarz — nie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl