[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czasem wracała jeszcze do swoich dawnych nawyków i niszczyła pracę, zanim ją napisała albo zaraz po skończeniu, szczególnie te, które sprawiały jej trudność.Ale kiedy dałam jej drugi arkusz, próbowała jeszcze raz.Pamiętając, jak trudno jest jej zapanować nad sobą w czasie pracy na papierze, nigdy nie poprawiałam jej błędów.Nie była jeszcze przygotowana na krytykę, bez względu na to, jak dobre intencje miał krytyk.Kiedy coś pisała, Anton albo ja sprawdzaliśmy jej pracę i omawialiśmy z nią alternatywne rozwiązania do pytań, na które udzieliła złych odpowiedzi.Poza tym nie naciskałam jej w tym względzie.Wbrew instynktowi nauczycielki uznałam, że nie jest to aż tak ważne.Nie chciałam też, żeby pomyślała, iż oceniam ją na podstawie liczby prac pisemnych.Bez wątpienia ktoś już kiedyś dał jej to odczuć, więc chciałam jej pokazać, że w naszej klasie jest inaczej.Zależało mi, aby zrozumiała, że człowiek jest więcej wart niż plik szkolnych papierów.Twórcze pisanie okazało się doskonałym środkiem wyrazu dla Sheili.Zajęta przelewaniem swoich uczuć na papier, wydawała się całkowicie zapominać o swoich dawnych uprzedzeniach.Na stronie szybko pojawiały się kolejne linie dość niedbałego pisma, które opowiadały o rzeczach chyba zbyt dla niej intymnych, by wyjawić je w bezpośredniej rozmowie.Prawie zawsze mogłam liczyć na dodatkowe pięć lub sześć stron w moim koszyku korekcyjnym.Nigdy nie dowiedziałam się, skąd u Sheili taka niechęć do papie­ru.Późniejsze rozmowy z nią na ten temat utwierdziły mnie w prze­konaniu, że wiązało się to z obawą przed porażką, ale nie miałam pewności.I nie zależało mi specjalnie, aby ją uzyskać, choćby z tego względu, że tak niewiele ludzkich zachowań da się zredukować tylko do relacji przyczyna - skutek.Istniały ważniejsze sprawy niż tajemni­cze i akademickie „dlaczego”.Po walentynkach Allan, szkolny psycholog, przyniósł całą bate­rię testów dla Sheili, a wśród nich test na inteligencję Stanforda-Bineta.Skrzywiłam się na widok jego papierów.Ja wiedziałam, że Sheila jest utalentowanym dzieckiem, każdy dzień mi to pokazywał.Co za różnica, czy jej iloraz inteligencji wynosi 170, 175 czy 180? Wykraczała tak daleko poza przeciętność, że liczby nie miały zna­czenia.Różnica nawet 30 punktów niczego nie zmieniała.Było w niej tyle sprzeczności, że traktowałabym ją tak samo bez względu na to, czy uzyskałaby 150 czy 180 punktów.Podejrzewałam, że Allan zainteresował się Sheila raczej jako ciekawym przypadkiem i chciał ją przetestować bardziej z zawodowej ciekawości niż dla jej dobra.Niechętnie odniosłam się do jego pomysłu, ponieważ wiedzia­łam, że zbliża się czas, kiedy trzeba będzie stawić czoło władzom, które skierpwały Sheilę do szpitala.Z pewnością nie tam było jej miejsce, co do tego nie miałam wątpliwości.Miałam tylko nadzieję, że wszystkie te testy przysłużą się nam kiedyś.Z testem Stanforda-Bineta poradziła sobie równie dobrze jak z poprzednimi testami.Uzyskany wynik dał jej iloraz inteligencji 182.Patrzyłam zdumiona na rezultat, który przekraczał wszelkie wyobrażenie.182 jest dowodem czyjegoś geniuszu, tak samo jak 18 opóźnienia w rozwoju.A przecież wiadomo, jak różne jest dziec­ko z ilorazem inteligencji 18 od przeciętnych dzieci.Ludzie nie zdają sobie sprawy, że dziecko z wynikiem 182 jest w równym stopniu inne od przeciętnej populacji.Zastanawiałam się, w jaki sposób nabyła taką wiedzę.Byłam niemal skłonna uznać to za rodzaj anomalii, jakby odwrotną stronę uszkodzenia mózgu.Jej ojciec -jeśli rzeczywiście był jej ojcem - należał do osobników o przeciętnej inteligencji, podobnie jak matka.W jaki sposób w ciągu swojego krótkiego zdeprawowanego życia nauczyła się takich słów jak „nieruchomość”? Jak to się stało? Wydawało mi się to wręcz niemożliwe.Zaczęłam się coraz bardziej zastanawiać, czy Sheila nie jest potwierdzeniem teorii reinkarnacji.Nie znalazłam innego wyjaśnienia.W moim umyśle pojawiła się też inna myśl.Gdzieś w podświa­domości usłyszałam slogan z reklamy telewizyjnej, którą kiedyś oglądałam: „Umysł jest czymś, czego nie wolno zmarnować”.Poczułam niepokój.Tyle miałam jeszcze do zrobienia z tym dzieckiem, a tak niewiele czasu zostało.Nie wiedziałam, czy mi go wystarczy.12W ostatnim tygodniu lutego miałam wygłosić odczyt na konfe­rencji poza granicami naszego stanu.Wiedziałam o tym, jeszcze zanim rozpoczął się rok szkolny, jesienią, i co jakiś czas przypomi­nałam Edowi Somersowi o moich planach.Kiedy nadszedł czas konferencji, po raz kolejny zatelefonowałam do Eda, by omówić z nim mój wyjazd.Już wcześniej, w listopadzie, dzieci otrzymały zastępstwo, kiedy wyjechałam na warsztaty.Chociaż nie było mnie tylko jeden dzień, przygotowałam wcześniej dzieci, żeby wszystko poszło gładko.Uważałam, że takie małe testy niezależności są dla nich bardzo korzystne.Wszystkie postępy, jakie poczyniły w ciągu roku, byłyby niczym, gdyby okazało się, że można polegać na dzieciach tylko w mojej obecności.Sprawa ta była dla mnie bardzo ważna, ponieważ widziałam wielu doskonałych nauczycieli, którzy z tego właśnie powodu ponieśli porażkę.Martwił mnie trochę fakt, że pozostawa­łam z moimi dziećmi w ściślejszych stosunkach niż inni nauczyciele, którzy prowadzili tego rodzaju klasy.Bardzo się obawiałam zbytniej zależności dzieci ode mnie, dlatego gdy tylko mogłam, stwarzałam im możliwość radzenia sobie beze mnie.Najbardziej bałam się o Sheilę.Była z nami krócej niż pozostałe dzieci i wciąż wydawała się jeszcze mocno zależna ode mnie.Był to naturalny etap jej rozwoju, ale obawiałam się, że mój wyjazd, choć krótki, przestraszy ją.Zamierzałam wyjechać w czwartek, więc już w poniedziałek, a także we wtorek, wspomniałam o moim wyjeździe.Za każdym razem Sheila nie zareagowała na moją informację.W środę, po lunchu, usiedliśmy z dziećmi, żeby o tym porozmawiać [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl