[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Chryste Panie, ależ byłem głodny! Rozmyślałem, co się stało z księdzem z mesy.I z Rinaldim.Pewnie był w Pordenone.Jeżeli nie wycofali się jeszcze dalej.No cóż; już go więcej nie zobaczę.Nie zobaczę więcej żadnego z nich.Tamto życie się skończyło.Nie przypuszczałem, żeby Rinaldi miał syfilis.A zresztą to podobno nie jest groźna choroba, jeżeli się ją w porę uchwyci.Ale będzie się martwił.Ja też bym się martwił, gdybym to miał.Każdy by się martwił.Nie byłem stworzony do myślenia.Byłem stworzony do jedzenia.Mój Boże, tak.Do jedzenia, picia i spania z Catherine.Może jeszcze dziś wieczorem.Nie, to niemożliwe.Ale jutro wieczorem i żeby było dobre jedzenie, i prześcieradła, i żeby już nigdy nie wyjeżdżać osobno.Prawdopodobnie trzeba by wyjechać diablo szybko.Ona wyjedzie.Wiedziałem, że tak.Kiedy byśmy wyjechali? Nad tym warto się zastanowić.Ściemniło się.Leżałem i rozmyślałem, gdzie pojedziemy.Wiele było różnych miejsc.CZĘŚĆ CZWARTARozdział IO świcie, jeszcze zanim się rozwidniło, wyskoczyłem z pociągu w Mediolanie, kiedy zwolnił, aby wjechać na stację.Przeszedłem przez tory, potem między jakimiś budynkami i wydostałem się na ulicę.Otwarta tu była winiarnia i wszedłem napić się kawy.Pachniało wczesnym porankiem, zamiatanym kurzem, łyżeczkami w szklankach od kawy i mokrymi kółkami, pozostałymi po kieliszkach wina.Właściciel stał za bufetem.Przy stoliku siedziało dwóch żołnierzy.Podszedłem do bufetu, wypiłem szklankę kawy i zjadłem kawałek chleba.Kawa była żółtawa od mleka; zebrałem chlebem kożuch z wierzchu.Właściciel patrzył na mnie.– Życzy pan sobie kieliszek grappy?– Nie, dziękuję.– Na mój koszt – powiedział, napełnił mały kieliszek i podsunął mi go.– Co tam słychać na froncie?– Nie mam pojęcia.– Oni są pijani – powiedział, wskazując ruchem ręki obu żołnierzy.Można mu było wierzyć.Wyglądali na pijanych.– No, niech pan powie, co tam się dzieje na froncie? – rzekł.– Skąd ja mogę coś wiedzieć o froncie?– Widziałem, jak pan przełaził przez mur.Wyskoczył pan z pociągu.– Tam trwa wielki odwrót.– Czytałem w gazetach.Co się dzieje? Czy to już koniec?– Nie przypuszczam.Napełnił kieliszek grappą z małej butelki.– Jeżeli pan jest w kłopocie – powiedział – to mogę pana przechować.– Nie jestem w żadnym kłopocie.– Ale jeżeli pan jest, to proszę zostać u mnie.– A gdzie?– W tym domu.Wielu się tu zatrzymuje.Wszyscy, którzy mają kłopoty.– Dużo jest takich?– To zależy od kłopotów.Pan z Południowej Ameryki?– Nie.– Mówi pan po hiszpańsku?– Trochę.Wytarł kontuar.– Ciężko teraz wydostać się z kraju, ale to wcale nie niemożliwe.– Nie mam zamiaru wyjeżdżać.– Może pan tu siedzieć, jak długo pan zechce.Przekona się pan, co ze mnie za człowiek.– Dziś muszę iść dalej, ale zapamiętam sobie adres, jak będę wracał.Pokręcił głową.– Jeżeli pan tak mówi, to znaczy, że pan nie wróci.Myślałem, że pan naprawdę ma kłopoty.– Nie mam żadnych.Ale cenię sobie adres przyjaciela.Położyłem na kontuarze banknot dziesięciolirowy, chcąc zapłacić za kawę.– Niech pan się ze mną napije grappy – powiedziałem.– To niekonieczne.– No, po kieliszku.Nalał dwa kieliszki.– Niech pan pamięta – powiedział.– Proszę przyjść tutaj.Nie trzeba dać się wciągnąć komuś innemu.Tu będzie panu dobrze.– Na pewno.– Taki pan pewny?–Tak.Spoważniał.– To panu coś powiem.Niech pan nie chodzi w tym mundurze.– Dlaczego?– Bo na rękawach wyraźnie widać, gdzie były gwiazdki.Sukno ma inny kolor.Nic nie odpowiedziałem.– Jeżeli pan nie ma papierów, to mogę dostarczyć.– A jakie papiery?– Kartę urlopową.– Nie trzeba mi papierów.Mam dokumenty.– W porządku – odparł.– Ale jakby pan potrzebował, to mogę się panu wystarać.– Ile taka rzecz kosztuje?– To zależy, jakie mają być papiery.Cena jest umiarkowana.– W tej chwili nic mi nie potrzeba.Wzruszył ramionami.– Jestem w zupełnym porządku – oświadczyłem.Kiedy wychodziłem, powiedział:– Proszę nie zapominać, że ma pan we mnie przyjaciela.– Nie zapomnę.– Jeszcze się zobaczymy – rzekł.– Doskonale – odpowiedziałem.Wyszedłem, ominąłem dworzec, gdzie była żandarmeria, i złapałem dorożkę na skraju małego parku.Podałem woźnicy adres szpitala.Zajechawszy przed szpital poszedłem do portiera.Żona portiera objęła mnie, a on uścisnął mi rękę.– No, wrócił pan! Nic się panu nie stało?– Nic.– Jadł pan śniadanie?– Jadłem.– Jakże pan się czuje, tenente? Jak pan się czuje? – pytała żona portiera.– Doskonale.– Nie zje pan z nami śniadania?– Nie, dziękuję.Powiedzcie mi, czy panna Barkley jest teraz tu, w szpitalu?– Panna Barkley?– Ta pielęgniarka, Angielka.– Jego dziewczyna – powiedziała żona portiera.Poklepała mnie po ręce i uśmiechnęła się.– Nie ma jej – odparł portier.– Wyjechała.Serce mi się ścisnęło.– Na pewno? Ja mówię o tej wysokiej blondynce, Angielce.– Na pewno.Pojechała do Stresy.– A kiedy?– Dwa dni temu, z tą drugą panią, Angielką.– No dobrze – powiedziałem.– Chcę pana o coś prosić.Niech pan nikomu nie mówi, że pan mnie widział.To bardzo ważne.– Nie powiem nikomu – odrzekł portier.Podałem mu banknot dziesięciolirowy.Odsunął go.– Obiecuję panu, że nikomu nie powiem – rzekł.– Nie chcę od pana pieniędzy.– Co możemy dla pana zrobić, signior tenente? – zapytała jego żona.– Tylko to jedno – odparłem.– Jesteśmy niemi – powiedział portier.– Da mi pan znać, jak będę mógł w czymś pomóc?– Tak – odrzekłem.– Do widzenia.Zobaczymy się jeszcze.Stali w progu, spoglądając za mną.Wsiadłem do dorożki i podałem adres Simmonsa, tego mojego znajomego, który uczył się tutaj śpiewu.Simmons mieszkał daleko, w stronie Porta Magenta.Kiedy wszedłem, leżał jeszcze zaspany w łóżku.– Strasznie wcześnie pan wstaje – powiedział.– Przyjechałem rannym pociągiem.– Co to znaczy ten cały odwrót? Był pan na froncie? Może papierosa? Są w tym pudełku na stole.Pokój był duży, pod ścianą stało łóżko, na drugim końcu pianino, a poza tym kredens i stół.Usiadłem na krześle przy łóżku.Simmons leżał oparty na poduszkach i palił papierosa.– Mam kłopoty, Sim – powiedziałem.– Ja też – odparł.– Zawsze mam kłopoty.Nie zapali pan?– Nie – odrzekłem.– Co trzeba zrobić, żeby przedostać się do Szwajcarii?– Pan? Włosi nie wypuszczą pana z kraju.– Tak.Wiem o tym.Ale Szwajcarzy.Co oni zrobią?– Będą pana internowali.– Wiem.Ale jak to się odbywa?– Nijak.Bardzo prosto.Można jechać dokąd się chce.Pewnie będzie pan tylko musiał meldować się albo coś takiego.A bo co? Wieje pan przed żandarmerią?– Jeszcze nic pewnego.– Niech pan nie mówi, jak pan nie chce.Ale to byłoby ciekawe.Tu nic się nie dzieje.Zrobiłem okropną klapę w Piacenzy.– Strasznie mi przykro.– O tak, fatalnie mnie przyjęli.A dobrze śpiewałem.Jeszcze spróbuję tutaj, w “Lyrico".– Chętnie bym przyszedł.– Strasznie pan jest uprzejmy.Ale to nic poważnego, co?– Nie wiem.– Niech pan nie mówi, jeżeli pan nie chce.Jak to się stało, że pan nie jest na tym cholernym froncie?– Zdaje się, że już z tym skończyłem.– Mądry chłop.Zawsze wiedziałem, że pan ma olej w głowie.Mógłbym w czymś pomóc?– Pan jest ogromnie zajęty.– Wcale nie, mój kochany, wcale nie.Z przyjemnością coś zrobię.– Pan jest mniej więcej mojego wzrostu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl