[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wiatr porywał ich głosy; nic nie słyszałem.W końcu rozdzielili się na dwie grupy i pod­jechali do mnie ostrożnie.Skuliłem się na lodzie, zakrywając twarz płótnem, w nadziei, że może dadzą mi spokój.Otoczyli mnie, spozierając podejrzliwie.Uda­wałem, że ich nie widzę.Trzech najsilniejszych przysunęło się bliżej.- Cygan - stwierdził któryś.- Cygański pędrak.Spróbowałem się podnieść; wtedy pozostali skoczyli do mnie i wykręcili mi ręce do tyłu.Powoli ogarniało ich coraz większe podniecenie.Bili mnie po twarzy i brzuchu.Krew zamarzła mi na wargach i skroni, zakrywając jedno oko.Najwyższy coś powiedział.Reszta przytaknęła z zapałem.Chwyciwszy mnie za nogi, zaczęli rozpinać mi spodnie.Domyśliłem się, co chcą zrobić.Raz byłem świadkiem, jak zgraja pa­stuchów załatwiła chłopaka z innej wioski, który nieopatrznie zapuścił się na ich terytorium.Wie­działem, że tylko cud może mnie uratować.Pozwoliłem im zsunąć mi portki, udając, że jestem zbyt wyczerpany, aby się bronić.Li­czyłem na to, że nie będą mi ściągać łyżew i sabotów, które miałem solidnie umocowane do stóp.Widząc, że leżę bezwładnie i się nie opieram, prześladowcy zwolnili nieco uścisk.Dwóch największych uklękło na lodzie i zaczęło mnie walić pokrytymi szronem rękawicami w odsłonięte podbrzusze.Napinając mięśnie, cofnąłem nogę i kopnąłem w głowę jednego z pochylonych nade mną wyros­tków.Coś trzasnęło.W pierwszej chwili myś­lałem, że pękła łyżwa, ale kiedy wyszarpnąłem ją z oka prześladowcy, była cała.Drugi chłopak usiłował złapać mnie za nogi; wierzgając, przeje­chałem mu łyżwą po gardle.Obaj padli na ziemię, zalewając się krwią.Resztę wyrostków ogarnęła panika; większość z nich pognała w kie­runku wioski.Powlekli ze sobą rannych, znacząc na czerwono lód.Jednakże czterech chłopaków pozostało na miejscu.Przygnietli mnie do tafli długą żerdzią uży­waną do łowienia ryb w przeręblach.Kiedy przestałem się szamotać, zaczęli mnie spychać w stronę najbliższego otworu.Na skraju wody ponowiłem rozpaczliwie obronę, lecz nie dali się zaskoczyć.Dwóch powiększyło przeręblę, a na­stępnie wspólnymi siłami zepchnęli mnie do niej żerdzią.Pilnowali, czy aby się nie wynurzę.Lodowata woda zamknęła się nade mną.Zacisnąłem wargi i wstrzymałem oddech; boleśnie kłujący szpic żerdzi wpychał mnie pod lodową pokrywę.Chwilę później znalazłem się pod nią; czułem jej szorstki dotyk na głowie, ramionach, gołych dłoniach.Teraz ostry koniec żerdzi już mnie nie dźgał; kołysał się na wodzie przy moich plecach, bo prześladowcy puścili kij.Zimno przeniknęło mnie na wskroś.Zama­rzał mi nawet umysł.Dusząc się, opadałem coraz niżej.Woda w tym miejscu była płytka; nagle zdałem sobie sprawę, że mogę odepchnąć się żerdzią od dna i dopłynąć do otworu.Pochwyciłem żerdź; wspierając się na niej, przesu­wałem się pod powierzchnią lodu.Kiedy już myślałem, że zaraz pękną mi płuca, i gotów byłem otworzyć usta i wciągnąć w nie choćby wodę, zorientowałem się, że jestem tuż przy przerębli.Jeszcze raz się odepchnąłem i moja głowa wyskoczyła z wody.Chwytałem ustami powietrze, które paliło mi przełyk jak strugi wrzącej zupy.Złapałem się ostrej krawędzi lodu, trzymając się jej tak, bym mógł oddychać bez zbytniego wychylania się nad powierzchnię.Nie wiedziałem, jak daleko tamci odeszli; wolałem nie ryzykować.Jedynie w twarzy nadał miałem czucie; reszta ciała zdrętwiała mi zupełnie.Wydawało się częś­cią otaczającego mnie lodu.Tylko z największym wysiłkiem poruszałem rękami i nogami.Wyjrzałem ostrożnie z przerębli i zobaczyłem w oddali malejące sylwetki wyrostków.Kiedy znikli mi z oczu, wczołgałem się na lodową taflę.Ubranie zamarzło mi natychmiast i skrzy­piało przy każdym ruchu.Zacząłem skakać w miejscu, prostować zdrętwiałe nogi i ramiona i nacierać się śniegiem, ale ciepło powracało zaledwie na parę sekund, po czym znów ucho­dziło.Przywiązałem jakoś podarte spodnie, wy­ciągnąłem z wody żerdź i wsparłem się na niej ciężko.Wiatr uderzał mnie z boku; z trudem utrzymywałem kierunek.Kiedy słabłem, wsu­wałem żerdź między nogi i odpychałem się nią niby sztywnym ogonem.Odległość dzieląca mnie od domostw rosła; powoli zbliżałem się do lasu widocznego na skraju lodowiska.Było późne popołudnie; kan­ciaste zarysy kominów i dachów odcinały się od brązowej tarczy słońca.Każdy podmuch wiatru okradał moje ciało z cennych resztek ciepła.Wiedziałem, że dopóki nie dotrę do lasu, nie wolno mi odpoczywać ani nawet na chwilę przystawać.Zacząłem dostrzegać desenie na ko­rze pni.Spłoszony szarak wyskoczył spod krzaka.Kiedy doszedłem do pierwszych drzew, kręciło mi się w głowie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl