Pokrewne
- Strona Główna
- Simak Clifford D Dzieci naszych dzieci (SCAN dal
- Bulyczow Kiryl Ludzie jak ludzie (SCAN dal 756
- Heyerdahl Thor Aku Aku (SCAN dal 921)
- Moorcock Michael Zwiastun Bur Sagi o Elryku Tom VIII (SCAN da
- McCaffrey Anne Lackey Mercedes Statek ktory poszukiwal (SCAN d
- Moorcock Michael Znikajaca Wi Sagi o Elryku Tom V (SCAN dal 8
- Kaye Marvin Godwin Parke Wladcy Samotnosci (SCAN dal 108
- Norton Andre Lackey Mercedes Elfia Krew (SCAN dal 996)
- Dick Philip K Czlowiek o jednakowych zebach (
- Dickson Gordon R Taktyka bledu
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- aniadka.keep
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Żadne nieszczęście nie mogło złamać tej duszy, w twórczym ogniu białości rozpalonej, mocnej, nieustępliwej, zadzierzystej i sypiącej skrami.Była w niej poza tym wielka mądrość i niewysłowiona tkliwość.Fałat czytał zawsze bardzo wiele i umiał smakować wino dobrej książki.Z pisarzów obcych uwielbiał Lefcadio Hearna, na pamięć mówił całe ustępy, a sam, podróżnik po wielu morzach i lądach, włóczył się za wielkim wędrowcem na poszukiwanie duszy Japonii.Tkliwość zupełnie wzruszającą okazywał wszelkiej nędzy, kochał nade wszystko dzieci i swoich uczniów.Wydawał na świat radosny okrzyk, ile razy spotkał swojego ucznia z krakowskiej akademii; po pięciu minutach był „na ty” z każdym bratem od pędzla i już wtedy przepadał dla innych; skoro zaczęli gadać o Krakowie, o akademii, o ludziach i obrazach, można było bezpiecznie odejść, wyspać się, zaczem wrócić po dwudziestu czterech godzinach i zastać ich przy tym samym stole, chociaż nie przy tej samej butelce Chianti, gadających na odmianę o Krakowie, o akademii, o ludziach i obrazach.Patrzyli młodzi malarze z rozrzewnieniem na tego dziwnego kolegę, co drugą malarską duszę do siebie tulił jak kogoś najdroższego.Świata nie widział poza dziećmi; dla swoich wnuków — och, jakże ślicznych! — był niańką, piastunką i opiekunką.Śmiech było patrzeć, jak stare, złote Fałacisko z dziećmi jak dziecko się bawi.W kompanii tej, wywracającej spokojny dom do góry nogami, przebywał stale pocieszny jamnik Robak, indywiduum zabawne, i olbrzymi bęcwał, chart, który wywracał najtęższych ludzi.W Bystrej, tuż koło drogi, stoi domek skromny, ciasny domek.Widać z niego wzdęte bochenki gór i mgły, białe krowy pasące się na łąkach.Co dnia o świcie, co się ledwie zaperlił, wychodził z tego domku rześki człowiek i uśmiechnąwszy się do słonecznej pogody, szedł, szedł na górkę, gdzie stała pracownia, zamieniona w matecznik grubego zwierza.Wchodziło się do niej, jak do zaczarowanego lasu: przez polanę rudym błyskiem migały jelenie.ze wzgórza toczy się gruby niedźwiedź; w jednym kącie kwitła wiosna, w drugim przeczystą bielą puszył się śnieg, najpiękniejszy śnieg na świecie.Śnieg zaczai być cudny od tego czasu, kiedy pięćdziesiąt kilka zim podpatrzyło, jak go Fałat wybiela i jak niebieskie, głębokie rzuca na niego cienie.Tu pisał swoje pamiętniki.Tu było jego królestwo, nad którym czuwała drewniana, stara, skądciś z daleka przez Fałata przywieziona figura Chrystusa.Pod daszkiem tej kapliczki ptaszki wiły sobie gniazda.Ten chłopski, niezmiernie biedny Pan Jezus, z ciałem tysiącem deszczów obmytym, ujrzał dnia jednego, jak jego służka, malarz, syn organisty, jakimś bardzo znużonym krokiem zdąża na górkę do tego domku, w którym duszę w sobie spala i na tęczowe kolory ją przemienia.Przeto go rękoma drewnianymi objął i szepnął słodko:— Odpocznij, odpocznij, duszo człowiecza!Wtedy po raz ostatni uśmiechnął się wielki ten i pokorny człowiek, Julian Fałat.Nic nie napisał w swoich pamiętnikach o tych czarnych godzinach, które szły drogą mimo jego domu, a on siedział u stóp drewnianej figury, ciężko zamyślony.Może dlatego nade wszystko ją kochał i malował ją dziesięć najmniej razy.Kwiaty sadził u jej stóp i patrzył na nią z zachwytem.Tak sobie myślę, że ta wiejska kapliczka przypominała mu jego wieś, Tuligłowy, więc do niej głowę tulił, siwą i znużoną, Jego Magnificencja pan rektor, dygnitarz w Polskiej Rzeczypospolitej, ze srebrną gwiazdą na piersi, człowiek wielki i sławny, co kiedyś pod taką samą figurą, okryty płótnianką i zgrzebnym workiem, obity przez ojca, gorzko płakał nad swą dolą.Pewnie dlatego miał takie jasne i uczciwe oczy, że były we łzach obmyte.Człowiek czarującyWielki muzyk odszedł tam, gdzie promienie gwiazd dźwieczą jak struny harfy.Sztuka polska płacze serdecznymi łzami po zgonie Karola Szymanowskiego, który ją zawiódł na szeroki świat.Strata jest tak olbrzymia, jak olbrzymią była jego twórcza potęga.O tym wiemy wszyscy.Jednak tylko przyjaciele jego i towarzysze wierni wiedzą, jaki cudowny człowiek milczkiem wymknął się z ich grona w nieśmiertelność, gdzie go już, biedaczyny najdroższego, nic nie zaboli ani dotkliwym cierpieniem nie zmoże.Wielkich ludzi najczęściej się podziwia, kłania się im i czci, nie tak często się zdarza, aby się ich gorąco kochało.A my wszyscy kochaliśmy serdecznie Karola Szymanowskiego.Bo był to czarujący człowiek.Dlatego pragnę do hymnów pozgonnych dorzucić kilka słów, podobnych do mizernych kwiatków, bardzo niebieskich, tkliwych i rzewnych, jak taki uśmiech, co „w łzę się przemieni”.Taki właśnie uśmiech śliczny i rozbrajający błąkał się zawsze po jego bladej twarzy.Od lat trzydziestu znałem ten uśmiech.Kryła się w nim czasem boleść, cierpienie, gorycz zawodu, przygnębienie i melancholia.Ten Europejczyk doskonały, człowiek najszlachetniej wytworny, nieraz do żywego tknięty, z formy nie wyszedł nigdy.Przechodził przez zabłocony zaścianek nie dotknąwszy go stopą [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl agnieszka90.opx.pl
.Żadne nieszczęście nie mogło złamać tej duszy, w twórczym ogniu białości rozpalonej, mocnej, nieustępliwej, zadzierzystej i sypiącej skrami.Była w niej poza tym wielka mądrość i niewysłowiona tkliwość.Fałat czytał zawsze bardzo wiele i umiał smakować wino dobrej książki.Z pisarzów obcych uwielbiał Lefcadio Hearna, na pamięć mówił całe ustępy, a sam, podróżnik po wielu morzach i lądach, włóczył się za wielkim wędrowcem na poszukiwanie duszy Japonii.Tkliwość zupełnie wzruszającą okazywał wszelkiej nędzy, kochał nade wszystko dzieci i swoich uczniów.Wydawał na świat radosny okrzyk, ile razy spotkał swojego ucznia z krakowskiej akademii; po pięciu minutach był „na ty” z każdym bratem od pędzla i już wtedy przepadał dla innych; skoro zaczęli gadać o Krakowie, o akademii, o ludziach i obrazach, można było bezpiecznie odejść, wyspać się, zaczem wrócić po dwudziestu czterech godzinach i zastać ich przy tym samym stole, chociaż nie przy tej samej butelce Chianti, gadających na odmianę o Krakowie, o akademii, o ludziach i obrazach.Patrzyli młodzi malarze z rozrzewnieniem na tego dziwnego kolegę, co drugą malarską duszę do siebie tulił jak kogoś najdroższego.Świata nie widział poza dziećmi; dla swoich wnuków — och, jakże ślicznych! — był niańką, piastunką i opiekunką.Śmiech było patrzeć, jak stare, złote Fałacisko z dziećmi jak dziecko się bawi.W kompanii tej, wywracającej spokojny dom do góry nogami, przebywał stale pocieszny jamnik Robak, indywiduum zabawne, i olbrzymi bęcwał, chart, który wywracał najtęższych ludzi.W Bystrej, tuż koło drogi, stoi domek skromny, ciasny domek.Widać z niego wzdęte bochenki gór i mgły, białe krowy pasące się na łąkach.Co dnia o świcie, co się ledwie zaperlił, wychodził z tego domku rześki człowiek i uśmiechnąwszy się do słonecznej pogody, szedł, szedł na górkę, gdzie stała pracownia, zamieniona w matecznik grubego zwierza.Wchodziło się do niej, jak do zaczarowanego lasu: przez polanę rudym błyskiem migały jelenie.ze wzgórza toczy się gruby niedźwiedź; w jednym kącie kwitła wiosna, w drugim przeczystą bielą puszył się śnieg, najpiękniejszy śnieg na świecie.Śnieg zaczai być cudny od tego czasu, kiedy pięćdziesiąt kilka zim podpatrzyło, jak go Fałat wybiela i jak niebieskie, głębokie rzuca na niego cienie.Tu pisał swoje pamiętniki.Tu było jego królestwo, nad którym czuwała drewniana, stara, skądciś z daleka przez Fałata przywieziona figura Chrystusa.Pod daszkiem tej kapliczki ptaszki wiły sobie gniazda.Ten chłopski, niezmiernie biedny Pan Jezus, z ciałem tysiącem deszczów obmytym, ujrzał dnia jednego, jak jego służka, malarz, syn organisty, jakimś bardzo znużonym krokiem zdąża na górkę do tego domku, w którym duszę w sobie spala i na tęczowe kolory ją przemienia.Przeto go rękoma drewnianymi objął i szepnął słodko:— Odpocznij, odpocznij, duszo człowiecza!Wtedy po raz ostatni uśmiechnął się wielki ten i pokorny człowiek, Julian Fałat.Nic nie napisał w swoich pamiętnikach o tych czarnych godzinach, które szły drogą mimo jego domu, a on siedział u stóp drewnianej figury, ciężko zamyślony.Może dlatego nade wszystko ją kochał i malował ją dziesięć najmniej razy.Kwiaty sadził u jej stóp i patrzył na nią z zachwytem.Tak sobie myślę, że ta wiejska kapliczka przypominała mu jego wieś, Tuligłowy, więc do niej głowę tulił, siwą i znużoną, Jego Magnificencja pan rektor, dygnitarz w Polskiej Rzeczypospolitej, ze srebrną gwiazdą na piersi, człowiek wielki i sławny, co kiedyś pod taką samą figurą, okryty płótnianką i zgrzebnym workiem, obity przez ojca, gorzko płakał nad swą dolą.Pewnie dlatego miał takie jasne i uczciwe oczy, że były we łzach obmyte.Człowiek czarującyWielki muzyk odszedł tam, gdzie promienie gwiazd dźwieczą jak struny harfy.Sztuka polska płacze serdecznymi łzami po zgonie Karola Szymanowskiego, który ją zawiódł na szeroki świat.Strata jest tak olbrzymia, jak olbrzymią była jego twórcza potęga.O tym wiemy wszyscy.Jednak tylko przyjaciele jego i towarzysze wierni wiedzą, jaki cudowny człowiek milczkiem wymknął się z ich grona w nieśmiertelność, gdzie go już, biedaczyny najdroższego, nic nie zaboli ani dotkliwym cierpieniem nie zmoże.Wielkich ludzi najczęściej się podziwia, kłania się im i czci, nie tak często się zdarza, aby się ich gorąco kochało.A my wszyscy kochaliśmy serdecznie Karola Szymanowskiego.Bo był to czarujący człowiek.Dlatego pragnę do hymnów pozgonnych dorzucić kilka słów, podobnych do mizernych kwiatków, bardzo niebieskich, tkliwych i rzewnych, jak taki uśmiech, co „w łzę się przemieni”.Taki właśnie uśmiech śliczny i rozbrajający błąkał się zawsze po jego bladej twarzy.Od lat trzydziestu znałem ten uśmiech.Kryła się w nim czasem boleść, cierpienie, gorycz zawodu, przygnębienie i melancholia.Ten Europejczyk doskonały, człowiek najszlachetniej wytworny, nieraz do żywego tknięty, z formy nie wyszedł nigdy.Przechodził przez zabłocony zaścianek nie dotknąwszy go stopą [ Pobierz całość w formacie PDF ]