[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zaprowadziłem ją na górę.Dina położyła się.- Chcę, żeby mój mąż był przy tym sam.I wziąłem we własne ręce to nowe, pulsujące życie, wyczuwałem dłońmi jego ruchy, wsłuchiwałem się palcami w krzyk, który się narodził, ujrzałem nową twarz z twarzy moich bliskich, wszystkich moich bliskich.Nie było już śmierci ani zmarłych, nigdy nie kopano rowów w żółtym piasku.Osiemnastego maja 1963 roku wziąłem nowe życie w swo­je dłonie.Zuzanna wniosła nową radość w nasze nie zakłócone ni­czym szczęście.Wszystko dokoła napawało radością: różowo-fiołkowy świt, rozmowy z Dina w naszym cichym domu, jej szept, nasze ciała, spoczywające tak blisko siebie, że tworzyły jedno, krzyk Zuzanny, gdy domagała się piersi, i tupot stóp Nicole, która przybiegała i wsuwała się między nas, tak że tworzyliśmy jedno ciało o przytulonych do siebie czterech sercach.Radość dawał nam chłód poranka, ożywcze powie­trze, owoce na śniadanie, drzewa i Nicole, gdy przyglądała im się z powagą, trzymając mnie za rękę, i muzyka mistrzów, którzy akompaniowali naszym głosom.Zainstalowałem w ogrodzie głośniki i melodie mieszały się z szumem wiatru.A w południe - promieniujące siłą i radością słońce; salaterki pełne surowych warzyw i Nicole, wgryzająca się z apetytem w miąższ czerwonego arbuza.Potem morze: Nicole siedzi mi na barkach, w ramionach trzymam Zuzannę, która piszczy radośnie, gdy zanurzam ją w wodzie; wieczorem powrót do ci­szy, tam, na górze, do migocących na granatowym niebie strumieni gwiazd; siedząc obok Diny, Nicole wygląda pierw­szej, która odłączy się od strugi i lecąc ku nam, wpadnie do morza.Szczęście promieniowało od ognia na kominku, gdzie w rozżarzonym popiele piekły się kartofle, jak kiedyś, w pol­skiej puszczy.I jeszcze muzyka, i Nicole, obejmująca mnie ufnie za szyję, gdy zanosiłem ją do łóżka, na wpół już śpiącą; i wreszcie chłodna noc, w której nasze ciała odradzały się dla siebie.Każdy dzień był taki sam jak poprzednie, a przecież inny.Dina zdobiła dom, komponowała coraz to nowe potrawy z tych samych owoców i warzyw.Czasem słyszałem jej roz­mowy z panią Lorenzelli, która przychodziła nam pomagać.Dina usiłowała namówić ją, by zrezygnowała z jedzenia mięsa i tłuszczów.- Nie mogę, proszę pani, nie mogę.Pani to co innego, pani wszystko wie i może coś zrobić, gdy sobie postanowi, a ja.Dzieci czepiały się pani Lorenzelli, wołając:- Lelli, Lelli, słuchaj mamy!Lubiliśmy ją wszyscy za jej dobroć i łagodność.Dina nalegała, była życzliwa ludziom, chciała ich dobra.Pomagała wieśniakom, dawała im drobne upominki, nieraz kupowała od nich rzeczy, których wcale nie potrzebowaliśmy.Słuchałem jej głosu, nie spuszczałem z niej oka; szyła, zawie­szała firanki, układała kwiaty, każdy jej gest przepojony był miłością.Lubiła rozmaite stworzenia i przedmioty, tworzyła piękno.Rozmawiała z Nicole, pokazywała jej pierwsze kroki taneczne, a mała powtarzała je z przejęciem i wytrwale, aż wykonywała je równie dobrze jak matka.Mógłbym przyglą­dać im się godzinami.Czasem myślałem o moim dzieciń­stwie, usiłowałem wydobyć z pamięci jakiś epizod z przedwo­jennych lat, lecz tak mało zostało mi wspomnień, barbarzyń­ski huragan zmiótł moją rodzinę, moją ulicę Senatorską.Teraz zaczynali znów żyć, tutaj, z nami, dzięki tym dzieciom.- Będziesz musiał kiedyś opowiedzieć naszym dzieciom, Marcinie - mówiła Dina.- Jesteś to winien im i swojej rodzi­nie.Owszem, ale dopiero później, gdy będą silniejsze.Na razie milczałem.Dla naszych znajomych we Francji i wieśniaków z Tanneron byłem jednym z tych bogatych Amerykanów, któ­rzy nie zaznali nigdy niedoli i żyli beztrosko z odziedziczonej fortuny.Utrzymywałem ich w tym mniemaniu, pozwalałem im wierzyć w mit, jaki sobie o nas stworzyli.Wiedzieli, że dziesiątego października 1964 roku sam je­den pomogłem Dinie wydać na świat naszego pierwszego sy­na, Karola, i że w parę godzin później Dina była już w ogro­dzie z noworodkiem w ramionach.Wiedzieli, że nie jadamy mięsa, soli, słodyczy ani tłuszczów, nie uznajemy szczepień, leków i lekarzy.Opowiadali o stanowiących nasz południowy posiłek sałatkach, przyprawionych rozmaitymi ziołami i cy­tryną.Widzieli, jacy jesteśmy szczęśliwi, a ci, którzy raz nas odwiedzili, wracali potem kilkakrotnie.Słuchali u nas muzy­ki; Zuzanna grywała teraz na fortepianie w dużym salonie.Nicole tańczyła.- Czy jesteście jaroszami? - pytała Nicole naszych gości.Śmieli się.- Więc zabijacie, żeby jeść?Nie chcieliśmy zabijać.Byliśmy tak blisko związani z tą przyrodą, chodziliśmy boso, w słońcu, biegaliśmy po naszej ziemi, patrzyliśmy, jak rosną nasze drzewa, zrywaliśmy brzo­skwinie, truskawki.Jeździliśmy nad morze.Nicole i Zuzanna zaczęły uczyć się tańca u Roselli Hightower, a Dina też brała lekcje, aby móc lepiej kontrolować postępy dzieci.Jakże ją kochałem, była najmłodsza, najpiękniejsza, najruchliwsza spośród obecnych na lekcji dziewcząt, a Nicole tańczyła koło niej.Wracaliśmy wieczorem znużeni towarzystwem obcych, którzy zakłócali nam naszą intymność w twierdzy.Co roku musiałem na dwa tygodnie rozstawać się z Dina i dziećmi i jechać do Nowego Jorku, gdzie czekały mnie inte­resy do załatwienia, telefony, męczący pośpiech, samotność.To była męka.Odprowadzali mnie na lotnisko w Nicei, ści­skaliśmy się i zostawałem sam.Ogarniał mnie strach, że ich więcej nie zobaczę, koszmarne przeczucie nieszczęścia, które ich zabierze.W Nowym Jorku pracowałem po szesnaście go­dzin na dobę, w dwa tygodnie wykonywałem robotę, która normalnie trwałaby miesiąc, tonąłem w pracy, żeby zagłuszyć niepokój.Gdy spotykałem się z Hedy Gluckselig, opowiada­łem bez końca o mojej rodzinie.W niedzielę o ósmej rano jeź­dziłem do Wschodniej Dzielnicy i w żydowskich sklepikach kupowałem odzież dla nich wszystkich: całe mnóstwo sukie­nek, spódniczek, bielizny, a także zabawek.Robiąc te zakupy byłem z nimi, żyłem dla nich.I wreszcie powrót; Nicole za­wsze biegła ku mnie pierwsza, za nią Zuzanna i Dina z ma-łym Karolkiem w ramionach.Obejmowali mnie, tuliłem ich do siebie, znów tworzyliśmy nierozłączną całość.W naszej twierdzy witała mnie zawsze muzyka.Nicole i Zuzanna śpiewały pasaże z IX Symfonii, Nicole wykonywała nowe taneczne kroki.Chciały pokazać mi wszystko, co zrobiły ł czego nauczyły się podczas mojej nieobecności; Zuzanna po­pisywała się rysunkiem przedstawiającym dziewczynkę z wy­ciągniętymi ramionami; Nicole przynosiła zeszyt, w którym na­uczyciel napisał kilkakrotnie, że jest najlepszą uczennicą w szkole w Tanneron.Potem przebierałem się w wiejski strój i wychodziłem na moją ziemię, popatrzeć na drzewa.Niosłem Karolka, który obejmował mnie za szyję, Zuzanna i Nicole szły obok.Opowiadałem im o Nowym Jorku, wyjmowałem z walizek barwne tkaniny i koronki, ale w naszej twierdzy te fatałaszki nie miały już dla mnie żadnego znaczenia.Miałem ich wszyst­kich koło siebie, moich najdroższych.Byliśmy szczęśliwi, Dar-ling, Lady i Yellow skakały wokół nas, Nicole odganiała je, ale psy chciały wedrzeć się do rodzinnego kręgu.One też odczuwa­ły nasze szczęście, zwłaszcza Yellow, którego kupiłem kiedyś w Berlinie.Był wtedy smutny, zły, jego pani trzymała go w za­mknięciu, w hotelu, w którym się zatrzymałem, ale któregoś dnia pies wszedł za mną do mojego pokoju i nie chciał mnie więcej opuścić.Po długich pertraktacjach jego właścicielka od­stąpiła mi go i odtąd Yellow mieszkał z nami w Les Barons [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl