Pokrewne
- Strona Główna
- Lewis Susan Skradzione marzenia
- Lewis Susan Skradzione marzenia 2
- Delinsky Barbara Ogród marzeń
- Skradzione marzenia Lewis Susan
- Umiejetnosc realizowania marzen
- Morressy John Kedrigern w krainie koszmarow (
- Suworow Wiktor Alfabet Suworowa
- Chmielowski Benedykt Nowe Ateny
- Van Vogh A.E Wojna z Rullami
- Hobb Robin Krolewski Skrytobojca
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- siekierski.keep.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Znów naszła mnie ochota, żeby kopniakiem wyrzucić przez okno puszkę z farbą Dutch Boy Oyster White, a następnie czmychnąć wyjściem przeciwpożarowym.Sięgałem właśnie do gałki przy drzwiach, gdy przyszła mi do głowy pewna myśl.Odwróciłem się w stronę malarzy.ale powoli, tak żeby nie pomyśleli, że dostałem nowego napadu.Wiedziałem również, że gdybym odwrócił się zbyt szybko, dostrzegłbym szydercze spojrzenia robotników, którzy kręciliby palcami przy czołach - gest, który każdy zna aż za dobrze jeszcze ze szkolnych czasów.Nie kręcili palcami, ale też nie spuszczali za mnie wzroku.Ten mniej rozgarnięty zmierzył wzrokiem odległość dzielącą go od drzwi opatrzonych napisem: SCHODY.Nagle naszła mnie ochota, żeby im wyjaśnić, że przy bliższym poznaniu wcale nie jestem takim wstrętnym typem.Tak naprawdę kilku klientów oraz co najmniej jedna z moich byłych żon uważali mnie za bohatera.Ale trudno o samym sobie opowiadać tego rodzaju historie; a już na pewno nie takim dwóm głupkom jak ci malarze.- Spokojnie - powiedziałem.- Nie zamierzam was ugryźć.Chcę tylko zadać jedno pytanie.Trochę się rozluźnili.Ale tylko trochę.- Pytaj pan - odezwał się Malarz Numer Dwa.- Czy któryś z was grywał kiedykolwiek w totka w Tijuana?- La loteria? - zapytał Numer Jeden.- Twoja znajomość hiszpańskiego mnie zadziwia.Tak.La loteria.Numer Jeden potrząsnął głową.- Meksykańskie totki i meksykańskie burdele z dziwkami na telefon są tylko dla naiwniaków.- A jak myślisz, dlaczego pytam? Nic przecież nie powiedziałem.- Poza tym - ciągnął - możesz pan tam wygrać dziesięć albo dwadzieścia tysięcy pesos.Też mi interes! I to ma być forsa? Pięćdziesiąt dolców? Osiemdziesiąt?“Moja mama wygrała na loterii w Tijuana - oświadczył Peoria, a ja już wtedy wiedziałem, że coś jest w tym nie w po-rządku.- Czterdzieści tysięcy dolców.Wczoraj po południu mój wujek Fred odebrał pieniądze.Przyniósł je do domu w skórzanej torbie przymocowanej do bagażnika jego Yinnie!"- Tak - odrzekłem.- Tak samo i ja myślałem.Zawsze tak wypłacają? W pesos?Znów popatrzył na mnie, jakbym miał nierówno pod sufitem, ale natychmiast przypomniał sobie, że tak dokładnie jest, i przybrał miły wyraz twarzy.- Cóż, pewnie.Wie pan, to meksykańska loteria.Trudno byłoby im wypłacać w dolarach.- Racja - mruknąłem i oczyma duszy ujrzałem kościstą, pełną entuzjazmu twarz Peorii.W uszach ponownie zadźwięczały mi jego słowa: “Były rozrzucone po całym łóżku mojej mamy! Czterdzieści-cholernych-tysięcy-dolców!"Poza tym jak ślepy dzieciak mógł określić dokładnie sumę pieniędzy.a nawet to, czy to naprawdę pieniądze rozrzucone są na łóżku? Odpowiedź była prosta: nie mógł.Ale nawet ślepy gazeciarz powinien wiedzieć, że w la loteria wygrane wypłacane są w pesos, nie w dolarach, i nawet ślepy gazeciarz wiedziałby, że meksykańska sałata wartości czterdziestu tysięcy dolarów nie weszłaby do torby przytroczonej do bagażnika motocykla typu Yincent.Wujek Peorii potrzebowałby wywrotki z Los Angeles, żeby przewieźć taką kupę szmalu.Chaos, chaos - nic, tylko czarne, skłębione tumany chaosu.- Dzięki - powiedziałem i ruszyłem do biura.Podejrzewam, że cała nasza trójka odczuła ulgę.IV.Ostatni klient Umneya- Candy, słoneczko.Nie chcę nikogo przyjmować ani odbierać żadnych tele.Urwałem.Sekretariat był pusty.Stojące w rogu biurko Candy również prezentowało się nienaturalnie pusto.Tekturowa teczka, w której trzymała papiery do podpisania oraz dokumenty już załatwione, leżała w koszu na śmieci, a stojące zawsze na biurku fotografie Errola Flynna i Williama Powella zniknęły.Podobnie jak przybory do pisania.Niewielki niebieski taboret, skąd Candy stenografując miała zwyczaj prezentować mi swe olśniewające nogi, był nie zajęty.Wróciłem spojrzeniem do sterczącej z kosza na śmieci niczym dziób tonącego okrętu tekturowej teczki na dokumenty i na chwilę serce mi zamarło.Może ktoś tu przyszedł, prze-wrócił biuro do góry nogami, a następnie uprowadził Candy? Innymi słowy, mogła to być sprawa.W tym momencie chętnie podjąłbym się jakiejś, nawet jeśli miałoby to oznaczać, że bandzior w tej właśnie chwili wiąże Candy.i wyjątkowo pieczołowicie poprawia linkę na jej jędrnych, sterczących piersiach.Poczułem, że zaczynam wikłać się w jakąś pajęczynę.Cały szkopuł tkwił jednak w tym, że pokój nie został wy-wrócony do góry nogami.Teczka na dokumenty tkwiła w koszu na śmieci, to fakt, ale nie było żadnych śladów walki.Tak naprawdę wszystko wskazywało na to, że.Na biurku znajdowała się tylko jedna rzecz, położona dokładnie pośrodku bibularza.Biała koperta.Już na sam jej widok targnął mną niepokój.Nogi same poniosły mnie przez sekretariat.Sięgnąłem po kopertę.Nie zdziwiło mnie wcale wypisane okrągłym pismem Candy moje nazwisko.Po prostu kolejna, paskudna część tego długiego, paskudnego poranka.Rozerwałem kopertę i na dłoń wypadła mi niewielka kartka z notatnika.Miły Clyde!Dosyć już miałam twojego szamotania się i szyderstw.Jestem zmęczona twymi głupawymi, dziecinnymi dowcipami na temat mego imienia i nazwiska.Życie jest zbyt krótkie, żeby obłapiał mnie rozwiedziony detektyw w średnim wieku, mający na dodatek paskudny oddech.Clyde, masz swoje dobre strony, ale te złe zdecydowanie przeważają, szczególnie od czasu, gdy zacząłeś nieustannie pić.Wyświadcz sobie tę uprzejmość i spoważniej.Oddana Ci Arlene CainPS: Wracam do matki w Idaho.Nie próbuj się ze mną kontaktować.Trzymałem list jeszcze przez kilka chwil, spoglądając na niego z niedowierzaniem, a następnie wyrzuciłem go do kosza na śmieci.Kiedy kartka, kolebiąc się w powietrzu, leniwie spływała do pojemnika, przypomniało mi się jedno zdanie: “Jestem zmęczona twoimi głupawymi, dziecinnymi dowcipami na temat mego imienia i nazwiska".Ale czy wiedziałem, że nie nazywa się Candy Kane? Gdy list powoli spływał do kosza - co zdawało się trwać w nieskończoność - grzebałem w pamięci, bo musiałem sobie szczerze i uczciwie odpowiedzieć na to pytanie.Zawsze nazywała się Candy Kane, wiele razy żartowaliśmy na ten temat, a co z tego, że mieliśmy też za sobą kilka sprzeczek? Zawsze jej się to podobało.Nam obojgu.Czy naprawdę jej się to podobało? - zapytał we mnie jakiś głos [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl agnieszka90.opx.pl
.Znów naszła mnie ochota, żeby kopniakiem wyrzucić przez okno puszkę z farbą Dutch Boy Oyster White, a następnie czmychnąć wyjściem przeciwpożarowym.Sięgałem właśnie do gałki przy drzwiach, gdy przyszła mi do głowy pewna myśl.Odwróciłem się w stronę malarzy.ale powoli, tak żeby nie pomyśleli, że dostałem nowego napadu.Wiedziałem również, że gdybym odwrócił się zbyt szybko, dostrzegłbym szydercze spojrzenia robotników, którzy kręciliby palcami przy czołach - gest, który każdy zna aż za dobrze jeszcze ze szkolnych czasów.Nie kręcili palcami, ale też nie spuszczali za mnie wzroku.Ten mniej rozgarnięty zmierzył wzrokiem odległość dzielącą go od drzwi opatrzonych napisem: SCHODY.Nagle naszła mnie ochota, żeby im wyjaśnić, że przy bliższym poznaniu wcale nie jestem takim wstrętnym typem.Tak naprawdę kilku klientów oraz co najmniej jedna z moich byłych żon uważali mnie za bohatera.Ale trudno o samym sobie opowiadać tego rodzaju historie; a już na pewno nie takim dwóm głupkom jak ci malarze.- Spokojnie - powiedziałem.- Nie zamierzam was ugryźć.Chcę tylko zadać jedno pytanie.Trochę się rozluźnili.Ale tylko trochę.- Pytaj pan - odezwał się Malarz Numer Dwa.- Czy któryś z was grywał kiedykolwiek w totka w Tijuana?- La loteria? - zapytał Numer Jeden.- Twoja znajomość hiszpańskiego mnie zadziwia.Tak.La loteria.Numer Jeden potrząsnął głową.- Meksykańskie totki i meksykańskie burdele z dziwkami na telefon są tylko dla naiwniaków.- A jak myślisz, dlaczego pytam? Nic przecież nie powiedziałem.- Poza tym - ciągnął - możesz pan tam wygrać dziesięć albo dwadzieścia tysięcy pesos.Też mi interes! I to ma być forsa? Pięćdziesiąt dolców? Osiemdziesiąt?“Moja mama wygrała na loterii w Tijuana - oświadczył Peoria, a ja już wtedy wiedziałem, że coś jest w tym nie w po-rządku.- Czterdzieści tysięcy dolców.Wczoraj po południu mój wujek Fred odebrał pieniądze.Przyniósł je do domu w skórzanej torbie przymocowanej do bagażnika jego Yinnie!"- Tak - odrzekłem.- Tak samo i ja myślałem.Zawsze tak wypłacają? W pesos?Znów popatrzył na mnie, jakbym miał nierówno pod sufitem, ale natychmiast przypomniał sobie, że tak dokładnie jest, i przybrał miły wyraz twarzy.- Cóż, pewnie.Wie pan, to meksykańska loteria.Trudno byłoby im wypłacać w dolarach.- Racja - mruknąłem i oczyma duszy ujrzałem kościstą, pełną entuzjazmu twarz Peorii.W uszach ponownie zadźwięczały mi jego słowa: “Były rozrzucone po całym łóżku mojej mamy! Czterdzieści-cholernych-tysięcy-dolców!"Poza tym jak ślepy dzieciak mógł określić dokładnie sumę pieniędzy.a nawet to, czy to naprawdę pieniądze rozrzucone są na łóżku? Odpowiedź była prosta: nie mógł.Ale nawet ślepy gazeciarz powinien wiedzieć, że w la loteria wygrane wypłacane są w pesos, nie w dolarach, i nawet ślepy gazeciarz wiedziałby, że meksykańska sałata wartości czterdziestu tysięcy dolarów nie weszłaby do torby przytroczonej do bagażnika motocykla typu Yincent.Wujek Peorii potrzebowałby wywrotki z Los Angeles, żeby przewieźć taką kupę szmalu.Chaos, chaos - nic, tylko czarne, skłębione tumany chaosu.- Dzięki - powiedziałem i ruszyłem do biura.Podejrzewam, że cała nasza trójka odczuła ulgę.IV.Ostatni klient Umneya- Candy, słoneczko.Nie chcę nikogo przyjmować ani odbierać żadnych tele.Urwałem.Sekretariat był pusty.Stojące w rogu biurko Candy również prezentowało się nienaturalnie pusto.Tekturowa teczka, w której trzymała papiery do podpisania oraz dokumenty już załatwione, leżała w koszu na śmieci, a stojące zawsze na biurku fotografie Errola Flynna i Williama Powella zniknęły.Podobnie jak przybory do pisania.Niewielki niebieski taboret, skąd Candy stenografując miała zwyczaj prezentować mi swe olśniewające nogi, był nie zajęty.Wróciłem spojrzeniem do sterczącej z kosza na śmieci niczym dziób tonącego okrętu tekturowej teczki na dokumenty i na chwilę serce mi zamarło.Może ktoś tu przyszedł, prze-wrócił biuro do góry nogami, a następnie uprowadził Candy? Innymi słowy, mogła to być sprawa.W tym momencie chętnie podjąłbym się jakiejś, nawet jeśli miałoby to oznaczać, że bandzior w tej właśnie chwili wiąże Candy.i wyjątkowo pieczołowicie poprawia linkę na jej jędrnych, sterczących piersiach.Poczułem, że zaczynam wikłać się w jakąś pajęczynę.Cały szkopuł tkwił jednak w tym, że pokój nie został wy-wrócony do góry nogami.Teczka na dokumenty tkwiła w koszu na śmieci, to fakt, ale nie było żadnych śladów walki.Tak naprawdę wszystko wskazywało na to, że.Na biurku znajdowała się tylko jedna rzecz, położona dokładnie pośrodku bibularza.Biała koperta.Już na sam jej widok targnął mną niepokój.Nogi same poniosły mnie przez sekretariat.Sięgnąłem po kopertę.Nie zdziwiło mnie wcale wypisane okrągłym pismem Candy moje nazwisko.Po prostu kolejna, paskudna część tego długiego, paskudnego poranka.Rozerwałem kopertę i na dłoń wypadła mi niewielka kartka z notatnika.Miły Clyde!Dosyć już miałam twojego szamotania się i szyderstw.Jestem zmęczona twymi głupawymi, dziecinnymi dowcipami na temat mego imienia i nazwiska.Życie jest zbyt krótkie, żeby obłapiał mnie rozwiedziony detektyw w średnim wieku, mający na dodatek paskudny oddech.Clyde, masz swoje dobre strony, ale te złe zdecydowanie przeważają, szczególnie od czasu, gdy zacząłeś nieustannie pić.Wyświadcz sobie tę uprzejmość i spoważniej.Oddana Ci Arlene CainPS: Wracam do matki w Idaho.Nie próbuj się ze mną kontaktować.Trzymałem list jeszcze przez kilka chwil, spoglądając na niego z niedowierzaniem, a następnie wyrzuciłem go do kosza na śmieci.Kiedy kartka, kolebiąc się w powietrzu, leniwie spływała do pojemnika, przypomniało mi się jedno zdanie: “Jestem zmęczona twoimi głupawymi, dziecinnymi dowcipami na temat mego imienia i nazwiska".Ale czy wiedziałem, że nie nazywa się Candy Kane? Gdy list powoli spływał do kosza - co zdawało się trwać w nieskończoność - grzebałem w pamięci, bo musiałem sobie szczerze i uczciwie odpowiedzieć na to pytanie.Zawsze nazywała się Candy Kane, wiele razy żartowaliśmy na ten temat, a co z tego, że mieliśmy też za sobą kilka sprzeczek? Zawsze jej się to podobało.Nam obojgu.Czy naprawdę jej się to podobało? - zapytał we mnie jakiś głos [ Pobierz całość w formacie PDF ]