[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Później minęli stadko wychudłego bydła przy częściowo wy­schniętym wodopoju.Resztka wody lśniła jak tęczowe lustro w sze­rokim kręgu popękanego błota.Na horyzoncie pojawiła się kępa drzew, a wśród nich czarna tafla baterii słonecznych.- Krewna? - zapytała kobieta.- Jadę do ojca - powiedziała Dorthy i w końcu poczuła, że budzi się w niej ciekawość, która ją tu przywiodła.Ojciec kupił to ranczo za pieniądze, które zarobiła w Instytucie przed osiągnięciem pełnoletności, ale nigdy nic o nim nie mówił podczas krótkich i rzadkich rozmów, nawet nie przesłał jej hologramu.- Nigdy pani tu nie była, prawda? - powiedziała kobieta.- Przyjmij dobrą radę, dziewczyno, i daj sobie spokój.Nie masz tu czego szukać.Przypomniawszy sobie Seyourę Yep, Dorthy zesztywniała.Ko­bieta zatrzymała samochód przy pierwszej kępie eukaliptusów.- Powodzenia - powiedziała, gdy Dorthy wysiadła na skwar.Samochód zakręcił w miejscu na poduszce powietrznej i pomknął z powrotem.Dorthy zarzuciła torbę na ramię i ruszyła przed siebie.Dom był dużym, parterowym barakiem z szeroką, ocienioną werandą od frontu.Kiedyś był pomalowany na biało, ale większość farby odprysła, a odsłonięty kompozyt przybrał szarą barwę.Wśród stert śmieci na podwórku stały dwie zaparkowane ciężarówki.Szkie­lety trzech innych stały w rogu, otoczone rdzewiejącymi częściami.„Co on narobił? - pomyślała Dorthy.- Czy to wszystko?” Kiedy podchodziła do budynku, ocknął się przywiązany na łańcuchu pies, warcząc pod jej adresem, gdy weszła na werandę.Zmurszałe schody zatrzeszczały pod jej stopami.Gdy weszła na górę zza narożnika baraku wypadła gromadka dzieci, przeważnie nagich.Stanęły nierównym półkolem na podwó­rzu kilka metrów od werandy i patrzyły na Dorthy.Zapytała gdzie jest papasan, po raz pierwszy od wielu lat mówiąc po japońsku.Dzieci przez chwilę wymieniały spojrzenia, trącały się i szurały nogami, a potem najstarsza dziewczynka wystąpiła naprzód, odga­niając muchy pchające się do jej zaropiałych oczu.Przeprowadziła Dorthy przez nędzny hol do kuchni na tyłach domu i obudziła grubą, niechlujną kobietę, która drzemała w kącie.Z niedowierzaniem, bliska paniki Dorthy ponownie zapytała o ojca i siostrę.Zaniepokojona kobieta skłoniła się, mówiąc:- Gomen nasai, gomen nasai, przepraszam.Pani jest jego córką, co za zaszczyt, gdybyśmy tylko wiedzieli, że pani przyjedzie.Oni wszyscy śpią, rozumie pani, to przez ten upał, śpimy w dzień.Proszę usiąść - dodała, po czym kazała dziecku pobiec i przypro­wadzić ojca Dorthy.Dorthy usiadła na brudnej poduszce, a kobieta kręciła się po kuchni, przygotowując miseczkę misoshuri, ponieważ, oczywiście, takiego honorowego gościa należy ugościć.Dorthy podupadła na duchu.To wszystko stawało się realne i o wiele gorsze od najgor­szych przewidywań.Zupa fasolowa była letnia i z dodatkiem piasku, ale z uprzejmości wmusiła w siebie kilka łyków.Obserwująca ją kobieta nadstawiła ucha, powiedziała: „Już idzie” i uciekła.Dorthy odwróciła się i wstała.Półnagi, ze zmierzwionymi włosami, ojciec przytrzymał się jed­ną ręką framugi, a drugą przecierał oczy.Miał brudną twarz i czarne jak ziemia stopy.- Cieszę się, że cię widzę, córko - rzekł ochryple.- Miałem nadzieję, że należycie cię powitam.Musisz mi wybaczyć, że nie przewidziałem, że przyjedziesz tak szybko.Jak widzisz, są pewne trudności.Niedowierzanie i bezradność zastąpił gniew pomieszany z po­gardą.- To wszystko co osiągnąłeś dzięki mojej pracy? Zaskoczony jej bezpośredniością, ojciec zaczął mamrotać coś o suszy, kilku okresach suszy, rozpoczynając długą litanię narzekań na uprzedzenia i kłopoty, choroby bydła i kiepskie zbiory.Był na pół pijany, śmierdział winem ryżowym.Nagle wpadł w wojowniczy nastrój.- Wiem, jak to kiepsko wygląda.Na pewno tobie, wracającej stamtąd gdzie byłaś, wydaje się jeszcze gorsze, ale to twój dom, a ty jesteś dla mnie jak chonan, Dorthy-san.Bardziej jak syn niż córka, ze względu na zaszczyt, jaki przynosisz rodzinie.To twój iichi, twoje miejsce.Wszyscy musimy ciężko pracować.- Dla mnie to żaden zaszczyt - powiedziała zimno Dorthy.Gardło ściskało jej się z gniewu.- Dla mnie to nie jest iichi.To onbu, ciężar, który dźwigałam, a ty wszystko zmarnowałeś.- Nie wiesz jak to jest [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl