[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I poezję Dantego. Jestem. rzekł Samson po chwili milczenia. Jestem wędrowcem,Reinmarze.A Wędrowcy wiedzą wiele.To się nazywa: mądrość przebytych dróg,171 odwiedzonych miejsc.Więcej powiedzieć ci nie mogę.Powiem ci natomiast, ktoponosi winę za śmierć twego brata. Co? Ty coś wiesz? Mów! Nie teraz, muszę rzecz jeszcze przemyśleć.Słuchałem twej opowieści.I mam pewne podejrzenia. Mówże, na Boga! Tajemnica śmierci twego brata tkwi w owym nadpalonym dokumencie,tym, który wyciągnąłeś z ognia.Postaraj się przypomnieć sobie, co tam było,fragmenty zdań, słowa, litery, cokolwiek.Odcyfruj dokument, a ja wskażę ci win-nego.Potraktuj to jako przysługę. A dlaczego to wyświadczasz mi przysługi? I czego oczekujesz w zamian? Byś się odwdzięczył.Wpływając na Szarleja. W jakim względzie? Aby odwrócić to, co się stało, abym mógł powrócić do mojej własnej po-staci i mojego własnego świata, trzeba powtórzyć, w miarę dokładnie, cały egzor-cyzm.Całą procedurę.Przerwało im dobiegające z zarośli dzikie wycie wilka.I makabryczny wrzaskdemeryta.Obaj natychmiast rzucili się biegiem, mimo swej tuszy Samson nie dał sięwiele wyprzedzić.Wpadli w mroczny gąszcz, kierując się krzykiem i trzaskiemłamanych gałęzi.A potem zobaczyli.Szarlej zmagał się z potworem.Ogromny, człekopodobny, ale porośnięty czarną sierścią dziwostwór musiałzaatakować niespodziewanie, od tyłu, od razu chwytając Szarleja w straszliwynelson kosmatych i szponiastych łap.Mając kark przygięty tak, że podbródekwbijał się w pierś, demeryt nie krzyczał już, charczał tylko, usiłując odsunąć gło-wę z zasięgu zębatej i ociekającej śliną paszczęki.Walczył, ale bezkutecznie monstrum trzymało go chwytem modliszki, skutecznie unieruchamiając jedno ra-mię i mocno ograniczając drugie.Mimo tego Szarlej zwijał się jak łasica i naoślep tłukł łokciem w wilczy pysk, próbował też wierzgać i zadawać kopniaki, alepróby te udaremniały opuszczone poniżej kolan spodnie.Reynevan stał jak słup, sparaliżowany grozą i niezdecydowaniem.NatomiastSamson ruszył do boju bez wahania.Olbrzym, jak się ponownie okazało, umiał poruszać się z szybkością pytonai gracją tygrysa.W trzech skokach był przy walczących, precyzyjnie, acz potęż-nie zdzielił potwora kułakiem prosto w wilczą mordę, zaskoczonego ucapił zakosmate uszy, oderwał od Szarleja, zakręcił, zakręconego kopnął, posyłając napień sosny, w który stwór wyrżnął łbem z głuchym stukiem, tak że aż sypnęło sięigliwie.Od podobnego uderzenia czaszka człowieka pękłaby jak jaje, ale wilko-łek zerwał się natychmiast, zawył wilczo i rzucił na Samsona.Nie atakował, jaknależało oczekiwać, otwartą paszczą i kłami, lecz zasypał olbrzyma gradem bły-172 skawicznych, umykających oku ciosów i kopniaków.Samson parował i odbijałwszystkie, niewiarygodnie wręcz przy swej staturze szybki i zwrotny. Bije się. wystękał Szarlej, którego Reynevan próbował podnieść.Bije się.jak dominikanin.Odbiwszy serię ciosów i wypatrzywszy stosowny moment, Samson przeszedłdo kontrataku.Wilkołek zawył, trafiony prosto w nos, zakolebał się, kopniętyw kolano, uderzony w pierś poleciał na pień sosny.Stuknęło głucho, ale i tymrazem czerep wytrzymał.Potwór zaryczał i skoczył, pochyliwszy łeb jak szar-żujący byk, zamierzając obalić olbrzyma samym rozpędem.Próba nie powiodłasię, Samson ani drgnął pod naporem, oplótł wilkołka ramionami, stali tak, iścieTezeusz i Minotaur, stękając, pchając się i orząc stopami ściółkę.Wreszcie prze-mógł Samson.Odrzucił potwora i zdzielił go pięścią  a jego pięść była jaktaran.Stuknęło głucho  bo sosna nadal stała tam, gdzie wprzódy.Teraz Sam-son nie dał potworowi czasu na atak.Doskoczył, wymierzając kilka potężnych,precyzyjnych ciosów, po których wilkołek znalazł się na czworakach.A Samsonznalazł się z tyłu za nim.Zad stwora, nieowłosiony i czerwony, stanowił wybor-ny cel, nie można było chybić, a buty nosił Samson ciężkie.Kopnięty wilkołekzakwiczał i poleciał, już po raz czwarty waląc łbem w pień nieszczęsnej sosny.Samson pozwolił mu się unieść tylko na tyle, by zad znowu utworzył cel.I kopnąłraz jeszcze, wkładając w kopniak jeszcze więcej impetu.Wilkołek skoziołkowałz pochyłości, z pluskiem wpadł do rzeczki, wydarł z niej jak jeleń, przechlupotałprzez bagnisko, z trzaskiem przedarł się przez łozę i zemknął w bór.Zawył tylkoraz, z oddali.%7łałośnie raczej.Szarlej wstał.Był blady.Trzęsły mu się ręce i dygotały łydki.Ale opanowałsię szybko.Klął tylko cicho, trąc i masując kark.Zbliżył się Samson. Cały jesteś?  spytał. Nienaruszony? Podstępem mnie skurwysyn wziął  usprawiedliwił się demeryt. Odtylca zaszedł.%7łeber mi ciut nadwyrężył.Ale i tak dałbym mu radę.Gdybynie te spodnie.Poradziłbym sobie.Zreflektował się pod znaczącymi spojrzeniami. Kiepsko ze mną było  przyznał. Karku mało mi nie złamał.Dziękiza pomoc, kumotrze.Uratowałeś mnie.Mogłem, co tu gadać, jak nic stracić życie. %7łycie jak życie  przerwał Samson  ale tyłka całego byś nie uniósł.Tutego lykantropa znają, cała okolica go zna.Jako człowiek też miał upodobaniado perwersji, w wilczej postaci mu to zostało.Teraz czyha na takich, co ściągnąspodnie i odsłonią słabiznę.Zwykł, paskudnik, od tyłu capnąć, unieruchomić.A potem.Sam rozumiesz.Szarlej rozumiał niezawodnie, bo wzdrygnął się zauważalnie.A potemuśmiechnął i wyciągnął do olbrzyma prawicę.173 * * *Miesiąc w pełni świecił urocznie, płynąca dnem kotlinki rzeczka lśniła w jegoblasku jak merkuriusz w tyglu alchemika.Ognisko strzelało płomieniami, sypałoiskrami, potrzaskiwały polana i smolne gałęzie.Szarlej nie uronił ni jednej drwiny, ni jednego słowa dezaprobaty  ograni-czył się do kręcenia głową i paru westchnień, którymi kilka razy unaocznił swąrezerwę dla przedsięwzięcia.Ale udziału w przedsięwzięciu nie odmówił.Reyne-van wziął udział z entuzjazmem.I optymizmem.Przedwczesnym.Na prośbę dziwnego olbrzyma powtórzyli cały rytuał egzorcyzmu od bene-dyktynów, według Samsona nie było bowiem wykluczone, że tym sposobem doj-dzie do ponownej przesiadki, to znaczy: on wróci do swego bytu, a klasztornykretyn z powrotem do swego wielkiego ciała.Powtórzyli więc egzorcyzm, stara-jąc się nie pomijać niczego.Ani cytatów z Ewangelii, ani z modlitwy do MichałaArchanioła, ani z Picatrixa, przełożonego przez uczonego króla Leonu i Kastylii.Ani z Izydora z Sewilli, ani z Cezarego z Heisterbachu.Ani z Rabana Maura, aniz Michała Psellosa.Nie zapomnieli o powtórzeniu zaklinań  tych na Acharona, Eheya i Homusa,i tych na Phalega, Oga, Pophiela i straszliwego Semaphora.Spróbowali wszyst-kiego, nie pomijając ani  jobsa, hopsa , ani  hax, pax, max , ani  hau-hau-hau.Reynevan z ogromnym wysiłkiem przypomniał sobie nawet i powtórzył arabskie czy też pseudoarabskie  sentencje zaczerpnięte z Averroesa, Avicenny i AbuBekra Mohameda ibn Zakariaha al-Raziego, znanego w świecie zachodnim jakoRazes.Wszystko na nic.Nie dało się odczuć żadnego drgnięcia i poruszenia Mocy.Nic się nie stałoi nic nie zaszło, jeśli nie liczyć dobiegających z lasu skrzeków ptaków i parskaniakoni, spłoszonych wrzaskami egzorcystów.W szczególności, dziwny przybyszw dalszym ciągu był Samsonem, waligórą od benedyktynów [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl