[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niemniej to sąsiadowanie z panią Przybyłko-Potocką wydawało się Ewelinie bardzo interesujące.Do tej pory widywała ją tylko na scenie, gdyż Stanisław nie należał do grona osób zaprzyjaźnionych z dyrektorostwem.Miał w teatrze za niską pozycję.Może dlatego opowiadał niezbyt życzliwie o panujących tam stosunkach.Wszystkim, jego zdaniem, trzęsła Przybyłko.Owinęła sobie dyrektora dookoła palca, charakterystyczne było nawet to, że Szyfman, który o innych aktorach mówił po nazwisku, o kobiecie od dawna z nim mieszkającej nie powiedział inaczej jak “pani Przybyłko”.- Nie dość, że to już pani w latach, to jeszcze nikt jej tego nie chce powiedzieć.Dalej robi z siebie femme fatale, demoniczną nimfę - stwierdził Stanisław z przekąsem.- To jej całe uwodzicielstwo jest niesmaczne i trywialne.Krytyka dobrze o niej pisze tylko ze względu na Szyfmana.Odsunął nawet wielką Solską, byleby tylko wyeksponować swoją kochankę.Ewelina cierpliwie wysłuchiwała tych zaprawionych żółcią monologów, nie bardzo się z mężem zgadzając.Gra pani Przybyłko robiła na niej duże wrażenie, a rola Elizy w “Pigmalionie” wprost ją zachwyciła.Tak bardzo chciała zobaczyć aktorkę z bliska, sprawdzić, czy ta aura wielkości emanująca od niej na scenie, towarzyszy jej także prywatnie.I nagle sytuacja je ze sobą zetknęła.Chcąc nie chcąc Ewelina stawała się świadkiem scen, urządzanych przez panią Przybyłko Szyfmanowi.Gwiazda zupełnie nie rozumiała, w jakiej wszyscy się znaleźli sytuacji.Wokół teatru wybuchały pożary, jeden po drugim.Spalił się wysoki sześciopiętrowy budynek z naprzeciwka; Ewelina widziała przez okno, jak zawalił się dach, lecące ku ziemi belki rozsiewały snopy iskier, było w tym coś groźnego i fascynującego.Oto z okien teatru Ewelina oglądała teatr wojny.Potem zapaliły się budynki uniwersytetu od strony ulicy Oboźnej, z tyłu teatru od Sewerynowa zajęła się oficyna, wreszcie olbrzymi gmach Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń na rogu Kopernika.Budynek ten przylegał do magazynu scenicznego, a stamtąd był już tylko krok do sali teatralnej.Byli jakby pośrodku oceanu ognia, z okien widzieli strzelające w górę płomienie, każdą szparą wdzierał się duszący dym, chodzili z chusteczkami przy twarzy.Szyfman szalał, oto zagrożona została jego największa miłość: Teatr Polski.Kobieta jego życia nie chciała przyjąć tego do wiadomości i o ile na scenie potrafiła być wielka, w swojej życiowej roli sprawiała wrażenie amatorki.Jej wymagania nie do spełnienia i humory wręcz zdumiewały.Prawie dwa tygodnie trwała walka o życie teatru.Dzień i noc płonął gmach Ubezpieczeń Wzajemnych, nie pojawiła się straż pożarna, nikt nie podjął próby ugaszenia pożaru.Płomienie przerzuciły się na magazyn dekoracji, zajęły się wielkie drewniane drzwi tuż przy scenie.Na szczęście udało się je wyważyć i w porę zadusić ogień.Dyrektor na własną rękę przy pomocy znajomego kapelmistrza z opery, który miał z kolei stosunki w straży pożarnej, sprowadził kilku strażaków.Ugasili najbardziej zagrażające teatrowi siedliska pożarów.Pracownicy teatru przyszli do Szyfmana z propozycją wyniesienia z gmachu przy Kopernika co cenniejszych rzeczy.Udało im się uratować część obciągniętych skórą mebli i trochę maszyn biurowych.Dyrektor postanowił je przechować, mając jednocześnie nadzieję, że Zakład Ubezpieczeń wypłaci pracownikom teatru premię.W ostatnim tygodniu września piekło rozpętało się na nowo.Teatr stał się ponownie twierdzą, a zamknięci w nim ludzie dzień w dzień, godzina po godzinie, bez jedzenia i snu walczyli z ogniem.Gdy zapalił się główny magazyn dekoracji i ogień zaczął trawić gromadzone w nim od ponad dwudziestu lat dzieła, dyrektor zarządził, aby wszyscy dla bezpieczeństwa przenieśli się do palarni.Ewelina opatrywała właśnie jednemu z robotników oparzoną dłoń, gdy nagle usłyszała potworny rumor dochodzący gdzieś z głębi budynku.Poderwała się przestraszona, bandaż potoczył się po podłodze.Kilku mężczyzn z łomami rzuciło się wyważać żelazne drzwi prowadzące na scenę.Gdy je wyłamali, buchnął dym.Przez jakiś czas nic nie było widać, dopiero kiedy zasłona dymu ustąpiła, okazało się, że w paru miejscach rozdarty został dach.Zniszczeniu uległa też część sznurowni.Widok był niesamowity, nawet dla ludzi obcujących na co dzień z teatralną abstrakcją.Wszędzie zwisały pozrywane stalowe liny, żelazne rury i powyginane sztaby.- Ogień się nie zaprószył - powiedział jeden z maszynistów rozglądając się dookoła, nagle twarz mu się zmieniła, stała się niemal popielata.Wskazał na coś ręką.Była to bomba, która nie wybuchła.- Proszę się cofnąć! - zawołał Szyfman.Ludzie poczęli się tłoczyć w wąskim przejściu, w tym momencie budynkiem wstrząsnęła detonacja, posypało się szkło, a tynk poodpadał ze ścian całymi kawałami.Wybuch był tak silny, że pozrywał futryny i drzwi.Druga bomba wpadła do palarni, gdyby więc nie pobiegli na scenę główną, zginęliby wszyscy.Dopiero w suterenie, w której się schronili, Ewelina zauważyła, że Stanisław jest szary na twarzy, jego skóra przypominała barwą popiół.Oczy zwęziły mu się niemal w szparki, jakby chciał widzieć jak najmniej z tego, co się działo dookoła.Zdała sobie sprawę, że to kolejna próba w ich wspólnym życiu.W czasie zamieszania, kiedy wykryty pocisk jeszcze nie wybuchł, zgubili się.Tak samo zresztą jak dyrektor i jego żona.Ale Szyfman szukał swojej swarliwej gwiazdy, wymawiając w panice jej imię.Stanisław przede wszystkim zadbał o siebie.Ewelina odnalazła go dopiero na dole.Kiedy się tam wszyscy zgromadzili, ktoś zażartował:- Miał nosa ten Borecki, że w porę zwiał za granicę.Szyfman wtedy powiedział z nutą pogardy w głosie:- Według Kanta śmierci boją się najwięcej ci, których życie posiada najmniejszą wartość.Po tych słowach Ewelina struchlała, bo dotarło do niej, że równie dobrze mogłyby się one odnosić do jej męża.W parę dni później stała wraz z innymi na ulicy, oglądając wejście Niemców do Warszawy.Najpierw wjechały karetki Czerwonego Krzyża, za nimi kuchnie polowe, dopiero później wojsko.Alejami sunęły auta ciężarowe z żołnierzami w nowiusieńkich mundurach.Pełni buty, uśmiechnięci, trzymali w rękach tak samo lśniące nowością karabiny, a ich hełmy błyszczały.Zupełnie, jakby nie imał się ich kurz z pola bitwy.Inaczej wyglądał wymarsz garnizonu warszawskiego po złożeniu broni.Żołnierze mieli zrozpaczone twarze i sfatygowane mundury.Myślała o nich, widząc przetaczające się z chrzęstem działa i motocykle z przyczepami, w których siedzieli rozparci nowi władcy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl