[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nastrój zmienił się ledwo wyczuwalnie, a jednak wyraźnie.Moja rola skończona, koniec, koniec, dźwięczało profesorowi pod czaszką.Trzy godziny przesiedział kontemplując pustkę, zachwycając się jej doskonałością i wszechobecnością - nagle niczego nie trzeba było robić, niczego prze­widywać, o nic zawzięcie się troszczyć.Trzy godziny przesiedział z głową na oparciu fotela, z nieruchomą twarzą i zamkniętymi oczami - ale nie spał.Potem wstał i wolno zaczął zdejmować z siebie ubranie.Nagi, przyglądał się swojemu staremu, sflaczałemu cia­łu.Na oględziny, które wykonywał podczas badania pa­cjentów w pół minuty, zużył teraz kwadrans.- Urem i zespoły wspomagające: stan gotowości.Pro­cedura standardowa - powiedział w powietrze.Urem ożywił się, wyrósł spod nóg Medicusa wielką skrzy­nią, pulpit odjechał, łoża odwinęło się i pochyliło gotowe na przyjęcie ciała, lecz Medicus zwlekał.Wymontował uremowi blok zabezpieczenia, odłożył za siebie, zamontował blok z powrotem i znowu go wyjął.Wstał z klęczek, poło­żył się, łoże drgnęło i podjechało w górę.Strop urema za­jaśniał, w kabinie zrobiło się widno jak w dzień.Światło przeszkadzało Medicusowi, rozkazał mu zgasnąć.- Podać narkozę? - spytał urem, ale nie otrzymawszy odpowiedzi nie wiedział, na co się zdecydować.Medicus leżał wpatrzony w niski sufit urema, dotyk obicia łoża spra­wiał plecom niemal przyjemność, obicie dostosowane do kształtu leżącego nie uwierało.Po następnej godzinie Medicus zwlókł się z urema.wło­żył zabezpieczenie na swoje miejsce i odwołał stan goto­wości.Wyszedł nie czekając na zniknięcie skrzyni.W swojej kabinie wydobył z zapasu obły kontener z alkoholem kon­wencjonalnym, usiadł przy nim ze szklaneczką w dłoni i na powrót zatopił się w medytacjach.7Ściany pomieszczenia były srebrne, o zaokrąglonych na­rożach, gładkie, bez żadnych otworów ani ozdób.Kiedy weszli, natychmiast zapaliło się światło - bardzo jasne.Zobaczyli wtedy swoje odbicia w wyszlifowanych płytach.Poczuli się pewniej.Agenci nie czekając na rozkaz odstą­pili Quevasa, cofnęli się po srebrnej podłodze i przyglądali mu się z zakłopotaniem.Tylko Staniewski pozostał na miej­scu, ciągle z pistoletem w ręku.Nudził się; koniec lufy pi­stoletu zataczał w powietrzu niewielkie łuki, zachodząc wo­rek na głowie Quevasa to z jednej, to z drugiej strony.Taraday poczekał, aż wejście wypełni okrągły plaster ściany.Kiedy to nastąpiło, na jego twarzy obrzeżonej ku­dłatą czapą pojawiło się coś, co od biedy można by uznać za grymas ulgi - ni to krzywy uśmiech, ni to błysk tajonej satysfakcji w oczach.Zerwał z głowy futrzaną czapę - miał pod nią srebrzysty czepek dopasowany idealnie do czaszki, zakrywający czoło, uszy i tył głowy aż po potylicę.Pod ko­żuch założył obcisłą bluzę sięgającą do połowy ud, z wy­soką stójką, zakrywającą całą szyję.Bluza również miała kolor srebra; ubrany w ten sposób Taraday podobny był do portretu w kunsztownej jubilerskiej oprawie.- Jazda - powiedział do gromadki mężczyzn.- Zdej­mujcie te łachy.Zima się skończyła.Mężczyźni poszli za jego przykładem.Czapy i płaszcze rosły brunatną stertą na podłodze.Agenci wyjmowali z wewnętrznych kieszeni broń i drobne akcesoria, kładli je obok sterty okryć, jak najdalej od stojącego Quevasa.Wszyscy nosili identyczne zbroje jak Taraday.Taraday policzył pistolety.- W porządku.Poproszę pojemniki - rzekł nie zwraca­jąc się specjalnie do nikogo.Klapa w ścianie, dotąd niewidoczna, odskoczyła; z otwo­ru wyleciały dwa lekkie pudła: wielkie i małe.Do pier­wszego Taraday polecił włożyć niepotrzebną już zimową odzież, do drugiego broń i akcesoria.Skinął na Staniewskiego, wziął od niego pistolet, celując starannie w Quevasa zaczekał, aż Staniewski pozbędzie się przebrania, zwró­cił mu broń i gestem nakazał zajść więźnia z przeciwnej strony.Pozostali cofnęli się dalej w tył, wepchnąwszy uprzednio obydwa pojemniki w ciemny otwór w ścianie.Klapa natychmiast zasunęła się, przywierając do krawędzi luku tak ściśle, że na gładkiej powierzchni nie pozostała nawet rysa.- Zormax - odezwał się znowu Taraday nie spuszczając wzroku z Quevasa i nie przestając żuć gumy.Tym razem otworzyło się niewielkie okienko, na tacce, która, wysunęła się stamtąd, stało kilka kolorowych, walcowatych naczyń.Taraday dał znak agentom, by zbliżali się kolejno.Stał teraz tak, aby mieć na oku i więźnia, i podchodzących.Pilnował, żeby żaden nie ruszał po zormax wcześniej, nim poprzednik nie ukończy picia i nie odstawi naczynia.Potem napił się sam, ciągle bacznie obserwując Quevasa.Skoń­czywszy przeszedł na stronę Staniewskiego, wyjął mu z ręki pistolet i zastąpił agenta na czas picia.Błyszczące buty Taradaya odbijały się w podłodze jak w lustrze.Staniewski odstawił naczynie, na tacce pozostał jeszcze jeden pełny pojemnik.Taraday podał go jednemu z męż­czyzn, tacka zniknęła, okienko zatrzasnęło się.Przez moment panował bezruch; Staniewski celował z pistoletu, którego lufa wciąż kiwała się lekko wokół torsu więźnia, mężczyźni pod ścianą czekali w napięciu, a Taraday żuł gumę.- Przyłbice - rzucił przez ramię.Klapa odskoczyła, na podajniku wisiały srebrzyste wyprofilowane blachy z otworkami.Mężczyźni podchodzili pojedynczo, brali przyłbice i montowali ją na hełmach.Przedostatni założył przyłbicę Staniewski, a na końcu Taraday.Podajnik cofnął się w głąb otworu, klapa dobiła z lekkim szelestem; zrobiło się cicho.Wolno, bardzo wolno błyszczące buty Taradaya zaczęły posuwać się w stronę Quevasa.Quevas jakby ogłuchł - w każdym razie nie dał po sobie poznać, że wie o odbywających się wokół niego skompli­kowanych przygotowaniach.Taraday czuł się rozczarowany jego pasywną postawą, a jednocześnie zaniepokojony - jak dotąd wszystko przebiegało zbyt łatwo.Zatrzymał się, płaska maska na jego twarzy zwróciła się ku Staniewskiemu, gest ręki w srebrzystym rękawie z wielką ilością naszy­wek nakazał agentowi przysunąć się bliżej.- Staniewski - powiedziała maska dobitnie, żeby Quevas mógł usłyszeć.- Gdyby zauważył pan, że dzieją się tu jakieś cuda, że coś przechodzi ludzkie pojęcie, że coś jest nie w porządku - albo gdyby się panu tak wydawało - ma pan strzelać bez wahania.To rozkaz.Jeśli zobaczy pan dinozaura, jeśli uderzy tu piorun albo zacznie padać grad, ma pan strzelać nie troszcząc się, czy zrani mnie pan, czy zabije.Wymagam tylko jednego - żeby nie drgnęła panu ręka i żeby pan trafił, kogo trzeba.Rozumie pan?- Tak jest - odpowiedział Staniewski niewyraźnie, po­nieważ maska na jego twarzy stłumiła słowa.Ale zaraz od­chrząknął i powtórzył głośniej: - Tak jest.Mam jasność.Taraday zbliżył się do Quevasa ostrożnie, ujął w dwa palce koniec sznureczka zbierającego u dołu brzegi worka na jego głowie, szarpnął.Odsunął się o krok, ale nic nie nastąpiło, jeżeli nie liczyć potężnego sapnięcia więźnia, który łapczywie pociągnął świeżego powietrza.- Quevas - powiedział Taraday.- Niech pan odwróci się w moją stronę i pochyli.O ile, oczywiście, pragnie pan rozstać się z nowym nakryciem pańskiej głowy.Więzień pochylił się, a Taraday ująwszy w palce rogi worka jednym szarpnięciem zerwał mu go z głowy.Nic się nie stało.Quevas zamrugał oczami, przyzwyczaił je do światła, ro­zejrzał się po pomieszczeniu: zlustrował sufit, ściany bocz­ne i przestrzeń za sobą.Skóra na jego twarzy błyszczała od potu, oddychał ciężko [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl