[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Albo, kurwa, boję się wszystkiego, co na jedno wychodzi.Snake zostawił konia w spokoju.Począł grzebać w stercie sakw, zwalonych bezładnie na kupę.Skóry koło ogniska poruszyły się, wyjrzała spod nich buzia Bethie.Mała przetarła oczy.Po niej jednej nie było znać niedawnych przeżyć.– Dzieciaka też ciągnąłeś ze sobą – zauważył Gilbert.– Eh, Claymore, dochodzę do wniosku, że ci jednak odbiło.– Zamknij się – warknął Ramirez.– Albo siadaj i mów, co wiesz, albo spieprzaj.Wsiadaj na konia, i już cię tu nie widzę.Wrócił Snake z bukłaczkiem wina.Uśmiechał się drwiąco.– Spokojnie, szlachetni panowie – zakpił.– Już po wszystkim.Claymore sapnął tylko ze złością.Za to Gilbert roześmiał się głośno, z wyraźnie słyszalną nutą histerii.Przyjął bukłak od kuglarza, pociągnął długi łyk.– Widzisz, Ramirez? – powiedział niewyraźnie, ocierając usta.– Prosty człek, a jaki rozsądny.Nie to co ty.Masz, napij się, może ci przejdzie.Gdy Claymore pił, Gilbert zwrócił się do Snake’a.– Ty też jesteś niezły.Jak ci się udało?– Nie ze wszystkim – odparł poważnie Snake.– No pewnie, że nie ze wszystkim.Nikomu się nie udało.Ramirez usiadł na skórach obok Bethie.– Snake, zabierz ją – poprosił.Kuglarz kiwnął głową.Jego twarz złagodniała, gdy gładził małą po włosach.Usta Bethie wygięły się w podkówkę, nie chciała wychodzić spod ciepłego przykrycia.Snake wziął ją na ręce i odszedł w kierunku zarośli.Gilbert odprowadził go wzrokiem.– Tam jest reszta? – spytał.– Nie bądź za ciekawy – burknął Claymore.Gilbert roześmiał się tylko.– O Jezu, Ramirez, przestań pieprzyć! Kolejna tajemnica! Psiakrew, nie widzisz, że i tak już wszystko diabli wzięli? Razem z twoimi zobowiązaniami? – Usiadł koło Claymore’a.– Gówno zrobiłeś, i jeszcze się rzucasz – mruknął.Ramirez wiedział, że ma rację.Ta świadomość już nie była tak dotkliwa, jak jeszcze wczoraj.Na wstyd będzie czas później.Na razie chciał się jak najwięcej dowiedzieć.– Wybacz, Gilbert, masz rację – zaczął pojednawczo.– Dałem, dupy, wiem o tym.I przez moją głupotę zginęło wielu ludzi.Panicz wykazał zadziwiającą trzeźwość umysłu.– Przez twoją? – rzucił zjadliwie.– Pokaż mi kogokolwiek, kto zachował się mądrze.Kto nie dał się okręcić wokół palca temu skurwysynowi.Nawet ty tańczyłeś, jak ci zagrał, przyznaj się.Chociaż pewnie wydawało ci się, że jest inaczej.Ramirez zacisnął pięści, już chciał bluznąć przekleństwem.Powstrzymał się w ostatniej chwili.– Przyznaję się – odparł sucho.– I co z tego? Czujesz się lepiej? Bo jak nie, to daruj sobie.Rozciągnął się na skórach, popatrzył na niebo, po którym przepływały niskie wiosenne chmury.Odrzucona na bok ręka trafiła na coś twardego.Gryf lutni Fabienne.Wyciągnął instrument.Fabienne, dziwna dziewczyna, pomyślał.I piękna.Panicz zaśmiał się histerycznie.– Co, zagrasz mi? – spytał.– Umiesz na tym grać?– Nie wiem, nie próbowałem.– Ramirez odrzucił lutnię, struny jęknęły cicho.– Nie pieprz, Gilbert – podjął ze znużeniem.– Opowiedz lepiej, co wiesz.Chcę zrozumieć.– Nie ty jeden chcesz zrozumieć.– Panicz też spoważniał, a co ważniejsze uspokoił się.Z zastanowieniem przetarł dłonią czoło.Claymore nie ponaglał go, nie chciał, by młody panicz wpadł znowu w histerię albo zaczął złośliwe docinki.– Nie ty jeden – powtórzył z naciskiem Gilbert.– Samemu mi się wydaje, że nic nie rozumiem.On też coś spieprzył, przynajmniej na początku.A potem oszalał chyba.Kazał zabić tego, na którego pojmaniu ponoć mu zależało.Ramirez zmarszczył brwi.– Może od początku chciał? – wtrącił.Panicz pokręcił głową.– Sam w to nie wierzysz, Claymore.Wszyscy gadają przecież, że Wieprz był od nich, czarownik przeklęty.Wyrwał się im, tajemnice zdradzał, dlatego ukarać go chcieli przykładnie.– Gadają, gadają.– zirytował się Ramirez.– Pieprzą ludziska trzy po trzy, a ty dajesz temu wiarę.Ukarali przecie.Sam nie bardzo miał przekonanie do tego, co mówi.To nie mogło być takie proste.– A dlaczego nie? – zaprotestował Gilbert.– Przecież wszyscy wiedzą, że to żadna kara.Taki druid dziewięć żywotów ma, jak kot.Kara zaś to wtedy, jakby łeb mu złotym sierpem ucięli, zezwłok w kotle gotowali, jako to u nich we zwyczaju.Inaczej się nie liczy.Claymore żachnął się.– Jakie dziewięć żywotów? A jeśli wykorzystał wcześniej już osiem? Bądź poważny, człowieku.Gilbert splunął.– Ty co, wszystkie rozumy zjadłeś? – spytał z przekąsem.– W nic nie wierzysz? Nieważne.Chcesz się dowiedzieć tego, co wiem, czy cały czas będziesz kpił i przerywał? Jeśli tak, to spieprzaj.Ma rację, przyznał Ramirez.Chciał przeprosić, nie zdążył.– Możesz sobie gadać, ile chcesz.Ale ja swoje wiem.Z początku inaczej być miało, już loch był przygotowany, w którym trzymać go mieli.Dopiero potem.Ramirez zmarszczył brwi.Coś mu zaświtało, coś nieuchwytnego jeszcze, zaczynało się składać.Przymknął oczy.– Słuchasz czy nie? – rzucił Gilbert opryskliwie, widząc jego nieobecny wyraz twarzy.– Zamknij się – usłyszał w odpowiedzi.Za późno, nieuchwytne wrażenie zniknęło.– Dopiero jak wiedźmę przywieźli, wszystko się zmieniło – ciągnął panicz niezrażony.– Zły wtedy chodził, ani przystąp.Coś rozważał, kalkulował.Dziwne, bo i tak przecież na jego wyszło, Wieprz dał się przywieść na hak.To było to.Claymore już zaczynał pojmować.– Tylko Marion mogła dać gwarancję – powiedział powoli.– Tylko ona.– Co? – Gilbert nie zrozumiał.Ramirez spojrzał drwiąco.– Nie zapanowałby nad nim, gdyby nie miał lady Marion.Panicz też skojarzył.Ostatecznie wiedział wystarczająco wiele.– A ona zwiała, na czas [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl