[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Odnalazłem wioskę.Przypa­trzyłem się uważniej.Między domami biegali ludzie.– Zorientowali się, że nas nie ma – powiedziałem cicho.– Teraz nie wolno nam się zatrzymywać.Zarżną swoje wielbłądy, byle tylko nas dogonić.Zostało im chyba sześć zwierząt.Starałem się wybrać dla nas najlepsze, ałe nie jestem znawcą.Mamy sporą przewagę, ale mogą ze­chcieć gonić nas do skutku.Z pewnością są uzbrojeni i granica ich nie zatrzyma.– Może to zrobi turecka armia – mruknął pan Tomasz.– Tylko trzeba się dostać do Turcji.Ruszyliśmy szybciej.Po dwu godzinach usłyszałem odległy jeszcze tętent pogoni.Podałem pistolet panu Tomaszowi.– Odbezpieczony – powiedziałem cicho.– Rozumiem – odpowiedział.Drugi chciał wziąć Jacek.– W twoim wieku strzelać do ludzi? – ostudziłem go.– Ale.Będę celował w wielbłądy.Dałem mu pistolet.Sam odbezpieczyłem karabin.Gnaliśmy bardzo szybko, a posłuszne zwierzęta niosły nas na swoich grzbietach.Szlak za­kręcał ku południowi.Zamyśliłem się.Młodzież odjechała daleko do przodu.Zrównałem się z wielbłądem Pana Samochodzika.– Jedźcie – rozkazałem.– Zostanę i zatrzymam ich.Szef popatrzył mi w oczy.– Pawle.– Panie Tomaszu, poznanie pana było dla mnie prawdziwą przy­jemnością.Może się jakoś wywinę.Trudniej wytropić jednego człowieka niż czwórkę.Dogonią nas najdalej za dwadzieścia minut.Kiwnął głową i chciał oddać mi pistolet.– Nie wiem, jak wygląda wasza droga.Może się przydać – powie­działem.Miał w oczach łzy.Podałem mu zegarek.– Gdyby coś się stało, proszę go przekazać mojemu bratu.Pewnie za dwa tygodnie zamelduję się w Warszawie.Jeśli po miesiącu nie wrócę.– Będziemy cię opłakiwać – powiedział.Wzruszenie ścisnęło mi gardło.– Masz wrócić, Pawle – powiedział surowo.– Bez ciebie faceci w rodzaju Jerzego Batury rozprawią się z naszym ministerstwem zanim zdążymy się obejrzeć.Musisz mi pomóc szukać siatki wewnątrz instytu­cji.Obiecaj mi, że wrócisz.– Obiecuję.Uścisnęliśmy sobie dłonie i szef odjechał.Zeskoczyłem z wielbłąda i puściłem go wolno.Sam położyłem się wygodnie na sporej skałce nad drogą.Przełączyłem automat na strzelanie pojedyncze.Pierwszy wiel­błąd ukazał się po dziesięciu minutach.Wystrzeliłem i udało mi się go spłoszyć.Siedzący na nim spadł na ziemię i zawył.Wierzchowiec tymcza­sem zniknął w ciemności.Po chwili nadjechał kolejny.Wielbłąd trafiony w drewnianą kulbakę siodła zakwiczał i poniósł.Jeździec wylądował na ziemi, chyba złamał sobie nogę.Trzeciego nie zdołałem dobrze trafić.Zwierzę ugodzone w pierś padło martwe.Zrobiło mi się przykro z tego powodu.Po chwili nadjechał czwarty jeździec.Jego wielbłąda trafiłem w nogę.Wszyscy czterej zalegli w rowie po drugiej stronie traktu i zasy­pali mnie gradem kuł.W kilka minut później nadjechała rozklekotana ciężarówka, a na niej kilku ludzi ziejących chyba żądzą natychmiastowej zemsty, jadąc strzelali bowiem na wiwat.Trafiłem w oponę i pojazd za­trzymał się.Z ciężarówki zeskoczył Adman i mocno pijanym głosem za­czął wydawać rozkazy.Po chwili kilku co bardziej przytomnych wycelo­wało broń w kierunku mojej skałki.Przywarłem do niej ciasno i przez kilka minut słuchałem gwizdu kuł przelatujących mi nad głową.Wyjrza­łem ostrożnie, gdy przerwali ostrzał.Dwaj zmieniali magazynki, pozo­stali kłócili się z Admanem, pokazując na trakt.Najwyraźniej chcieli podjąć pościg.Jeden z nich odkręcał właśnie przestrzelone koło pojazdu, za­pewne po to, żeby je wymienić.Przeliczyłem pozostałe naboje, po czym posłałem jedną cenną kulę w silnik pojazdu.Sądząc po odgłosie trafiłem w chłodnicę.Dobiegła mnie straszliwa wiązanka przekleństw, a potem nastąpiła kanonada.Gdy ucichła przeczołgałem się spory kawałek i wyjrzałem.Szykowali się do wymarszu.Jeden z nich oglądał postrzelone wielbłądy i biadał nad nimi.– Daniec – wrzasnął Adman.– Nie uda się wam!– Precz z komuną! – wrzasnąłem i wystrzeliłem zmuszając go do schowania się w rowie.– Poddajcie się! Darujemy wam życie! – krzyknął.Myślał, że jeste­śmy tu wszyscy razem!– Spadaj – pisnąłem naśladując głos Zosi.– Paweł, wpłyń na nich – krzyknął Adman.– Nie chcemy rozlewu krwi.Poddajcie się, to zabierzemy was do wioski.Weźmiemy za was tyl­ko dwadzieścia tysięcy.Nic wam się nie stanie, za dwa tygodnie będziecie w domu.– Czekaj – zawołałem.– Daj nam z pół godziny na naradę!– Dziesięć minut!– Dwadzieścia pięć – byłem nieustępliwy.– Piętnaście – zaproponował.– Dwadzieścia!– Dobrze.Niech będzie.Dwadzieścia minut.W ciągu dwudziestu minut pan Tomasz i młodzi oddalą się o kolejne trzy lub cztery kilometry.Doliczając wymianę ognia, która trwała dobry kwadrans mają szansę znaleźć się nawet osiem kilometrów stąd.Mało, mało.Odczekałem dwadzieścia minut.– I co? – zawołał Adman.Pogrubiłem nieco głos udając szefa.– Mówi Pan Samochodzik – huknąłem.– Uważam, że pan kła­mie.Za kradzież lub zabicie wielbłąda grozi wśród ludów koczowniczych kara śmierci.Chcemy mieć gwarancje bezpieczeństwa dla mojego przy­jaciela.Naradzali się kilka chwil.Słyszałem podniecony głos Admana, ale nie rozumiałem po kurdyjsku.Cóż, tak to jest, jeśli człowiek nie uczy się obcych języków.– Gwarantujemy wam pełne bezpieczeństwo.Paweł jako sprawca kradzieży zostanie wychłostany w obecności wszystkich mieszkańców wioski, a właścicielowi ukradzionych zwierząt musi oddać złoty zegarek – zaproponował Adman.Popatrzyłem na swój czasomierz.Czterdzieści minut.– Zgubiłem zegarek – zawołałem swoim głosem.– Czy właściciel nie zgodziłby się na inne odszkodowanie?Rozgorzała dyskusja.Ktoś, zapewne właściciel wielbłąda wrzeszczał coś gardłowym głosem.– Daniec, on zgadza się przyjąć jako odszkodowanie pięćset dola­rów, jeśli pozostałym wielbłądom nic się nie stało.– Są bezpieczne – odpowiedziałem.– Nie podoba mi się ta chło­sta.Czy nie dałoby się jej uniknąć za dopłatą? Naradzali się burzliwie.– Pawle, nie da rady – odezwał się Adman.– Oni i tak poszli na duże ustępstwo, bo chcieli ci odrąbać rękę.“Wesoły naród.Ale sam bym tak zrobił" – pomyślałem.– Dlaczego? – zdziwiłem się.– Gdyby tradycja nie była podtrzymywana, wkrótce przepadłaby, a nasz naród razem z nią – odpowiedział.– Prawa stepu są surowe, ale sprawiedliwe.Spojrzałem na zegarek.Prawie godzina.W tym momencie wybuchły wrzaski koło drogi.Przegapiłem dwu bardziej trzeźwych, którzy w świe­tle latarki badali odciski wielbłądzich racic.– Daniec! – zawołał Adman.– Słucham cię, słucham.– Oni uciekli!– A mieli czekać, aż będziecie ich chłostać albo obcinać im ręce? Już ich nie złapiecie.Nie macie wielbłądów, nie macie ciężarówki.– Choćby na piechotę – zawołał Adman.– Znamy tu ścieżki na skróty.Kilku bojowników wylazło z rowu na drogę.Na czele grupy, która pragnęła gonić pana Tomasza choćby na piechotę, stanął wysoki chudzielec obwieszony malowniczo taśmami do ckm.Wyglądał jak z kiep­skiego filmu przygodowego [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl