[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Od czasu, gdy zagłębili się w las, nikt nie odezwał się słowem.Tylko Match wiedział, dokąd zmierzają.Dokąd ich prowadzi.Tylko Match wiedział, co napotkają na końcu drogi.A przynajmniej tak mu się wydawało.Już niewiele przed nimi zostało.Czas zaczynał się kurczyć.Nikt nie spodziewał się zasadzki.Nie była to wprawdzie zasadzka we właściwym tego słowa znaczeniu.Po prostu czekano na nich.Czekano, nie starając się nawet ukryć.Gdy wyjechali zza zakrętu, w mroku wysokich świerków ujrzeli ludzi, zagradzających drogę.Pieszych, stojących nonszalancko na środku leśnego traktu.Match zwolnił, bardziej zaskoczony, niż zaniepokojony.Pięciu, spostrzegł, tylko pięciu.Nie zastanawiał się nawet, kim są zagradzający drogę.Jeśli chcą zagradzać, to tym gorzej dla nich.Nic go nie zatrzyma.Już nie teraz.Podjechali bliżej.Jakaś część umysłu Matcha chłodno rejestrowała szczegóły – Najpierw te najbardziej istotne.Dwóch miało kusze.Napięte.Wodzili nimi po nadjeżdżających, wyraźnie zdenerwowani, że jest ich aż trzech.A tylko dwa bełty do wystrzelenia.Trzej pozostali mieli miecze.Nie dobyli ich jeszcze, ale trzymali dłonie podejrzanie blisko rękojeści.Ubrani byli różnie, przypominali strojem tych, którzy kiedyś, w tak odległych czasach prowadzili wraz z Matchem walkę w tym samym lesie.Pstrokata mieszanka wiejskiego, chłopskiego odzienia i zdobycznego, żołnierskiego ekwipunku.Ten, co stanął nieco z przodu, wyglądający na przywódcę, miał na głowie futrzaną czapę.Match przyjrzał się uważniej.Nie było to wilcze futro, jak początkowo sądził.Prędzej skóra z poczciwego, wiejskiego kundla.Pozostali kryli twarze w cieniu opuszczonych na oczy kapturów.Match pociągnął pas, biegnący ukosem przez pierś.Kazał sobie wreszcie zrobić pochwę do noszenia miecza na plecach.Co prawda dziwnie na niego spoglądano, ale nie przejmował się.Tak było dużo poręczniej.Gdy pociągnął pas, rękojeść miecza wysunęła się znad ramienia.Był gotów.Zatrzymali się.Tuż przed pierwszym z zagradzających drogę ludzi.– Spierdalać – rzucił krótko Match, nie bawiąc się w dyplomację.Nawet nie uniósł dłoni do rękojeści.Jednak coś w jego wyglądzie kazało mężczyźnie, który już sięgał ręką do uzdy, cofnąć się o krok.Mężczyzna opanował się szybko.Był zawodowcem, twardym i bezwzględnym zawodowcem, spostrzegł Match.Szybki gest i dwaj pozostali ze zgrzytem dobyli żelaza z pochew.Kusznicy z tyłu podrzucili kusze.Mierzyli.Match zobaczył, że obaj mierzyli w Jasona.W Jasona, który przezornie trzymał się nieco z tyłu.Match zmarszczył nieznacznie brwi.To było zastanawiające.– Mówiłem, spierdalać po dobroci – powtórzył zimno, nie podnosząc głosu.– Bo jak nie.– To co? – spytał przywódca, głosem nieoczekiwanie skrzekliwym.– Nie przejedziecie.Widać nie zależało mu na odpowiedzi.– Tu, w tym lesie my decydujemy, kto może przejechać.Match uśmiechnął się zimno.Znów krótki gest ręki.Kusze uniosły się jeszcze wyżej.Umysł Matcha zarejestrował tę sprawną i natychmiastową reakcję na niewypowiedziany rozkaz.Zawodowcy.– Z koni – rozkazał krótko właściciel skrzekliwego głosu i czapy z psiego futra.Match odwrócił się, napotkał wzrok Jasona.Nieznacznie skinął głową.Zeskoczył z konia.Wiedział, że w tej sytuacji walka piesza będzie łatwiejsza.Koń mógł się spłoszyć, ponieść.A nie będzie wiele czasu, oni mają przewagę.Cholera, żeby tylko Basile nic nie kombinował, zaniepokoił się Match.Basile nic nie kombinował.Z twarzą bez wyrazu zeskoczył z konia, nie puścił go jednak swobodnie.Stojąc obok niego, wciąż trzymał wodze.Drugą ręką poklepywał go po szyi, niby to uspokajając spłoszone zwierzę.Poklepywał jednak bardzo blisko rękojeści przytroczonego do siodła ciężkiego, dwuręcznego miecza.Przytroczonego bardzo lekko, jak wiedział Match.Dającego się wyciągnąć jednym zdecydowanym ruchem.Basile odniósł wiele korzyści ze swej służby w straży szeryfa.Jedną z nich było to, że w końcu dał się namówić do rezygnacji z używania zabytkowej maczugi.Wzdragał się na początku, mówił, że nie ma zdolności do miecza, że to na nic.Przekonał go Wulf, dowódca straży.W bardzo prosty sposób.Powiedział, że nie ma na świecie takiego idioty, którego nie nauczyłby obracać żelazem.Że do tego nie potrzeba rozumu.A jak Basile nie chce, to niech spieprza, skąd przyszedł.Basile chciał.I rezultaty przeszły najśmielsze oczekiwania, nie tylko jego.Teraz używał ciężkiego, dwuręcznego miecza, miecza, który nie każdy mógł unieść jedną ręką.Obecnie Basile nawet potrafił nim fechtować.Naturalnie, jedną ręką.Przywódca zagradzających drogę nieznanych ludzi odprężył się lekko.– Tak lepiej – zarechotał zgrzytliwie.– Bo widzicie, to od nas zależy, kto pojedzie dalej.Wychodzi nam, że tylko ty, panie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl