[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie jestem.To ten sam piękny dom, który zostawiłeś.Ryan przysłał choinkę.Szkoda, że jej nie widzisz – sięga do sufitu.Stoi teraz w salonie i czeka, aż ją razem ubierzemy.Czuję zapach jodłowych igieł.– Wspaniale.Mam niespodziankę dla ciebie i.dla choinki.– Wszystko czego chcę, to ciebie, Michael.Wracaj do domu.Była czwarta.W pustych pokojach, teraz już całkowicie opróżnionych, rozlegał się pogłos.Michael stał w oknie swojej dawnej sypialni i spoglądał ponad lśniącymi dachami na rozpostartą na zboczu dzielnicę Castro i dalej w dół, na stalowoszare drapacze chmur w śródmieściu.Wspaniałe miasto.Tak, jak mógłby nie być wdzięczny za te wszystkie cudowne chwile, które mu dało? Miasto, które być może nie ma sobie podobnych, ale nie jest już jego i w pewnym sensie nigdy nie było.Powrót do domu.Znowu o tym zapomniał – pudełka na górze, niespodzianka, rzeczy najbardziej dla niego istotne.Wziął folię do pakowania, pusty karton, wszedł na drabinę, dostał się na strych.Zapalił światło.Od kiedy dach został załatany, wszędzie było sucho i czysto.Zza okna w szczycie domu prześwitywało szare niebo.W kącie stały paczki z czerwonym napisem „Boże Narodzenie”.W jednej z nich zostawił lampki choinkowe dla facetów, którzy wynajęli dom, i oczywiście mogli ich używać.Ale pozostałe ozdoby chciał teraz ostrożnie przepakować.Nie zniósłby, gdyby stłukła się chociaż jedna.I pomyśleć, że choinka już czekała.Przyciągnął pudła pod żarówkę wiszącą u sufitu, otworzył pakunki i zaczął wyłuskiwać z bibułek ich zawartość.Przez lata zbierał te małe porcelanowe cacka, skupując je w różnych sklepach całego miasta.Potem sam sprzedawał podobne w „Wielkich Nadziejach”.Były tam aniołki, święci Mikołajowie, malutkie domki, karuzele i inne delikatne drobiazgi z pięknie malowanej porcelany.Autentyczne wiktoriańskie ozdoby nie mogły być staranniej zaprojektowane ani delikatniejsze.Te wszystkie malutkie ptaszki zrobione z prawdziwych piór, drewniane kulki zręcznie malowane w cudowne róże, chińskie cukierki z trzciny i srebrne gwiazdki.Wróciły wspomnienia świąt Bożego Narodzenia, które spędził z Judith i Elizabeth, a nawet te znacznie wcześniejsze, kiedy mama jeszcze żyła.Ale najlepiej pamiętał kilka ostatnich lat i święta spędzane samotnie.Zmuszał się wtedy, żeby przebrnąć jakoś przez wszystkie okolicznościowe uroczystości.Kiedy ciotka Viv szła spać, siedział długo przy choince, z kieliszkiem wina w ręce, i zastanawiał się, jak potoczy się jego życie.Tak, tegoroczne święta będą zupełnie, absolutnie inne.Te przepiękne ozdoby przestaną być tylko kolekcją, pierwszy raz choinka będzie tak duża, że pomieści je wszystkie.Nareszcie znajdą się tam, gdzie ich miejsce.Zaczął przepakowywanie.Wolno wyjmował każde cacko z bibułki, owijał folią i wkładał do małych torebek plastikowych.Wyobraź sobie dom na Pierwszej w Wigilię, z choinką stojącą w salonie.Wyobraź sobie kolejne lata, kiedy będzie dziecko.Naraz wydało mu się niemożliwe, że mogła wydarzyć się w jego życiu tak wspaniała i zachwycająca zmiana.Powinienem był przecież umrzeć tam w oceanie, pomyślał.I nagle zobaczył oczyma wyobraźni nie morze, ale kościół w czasie Bożego Narodzenia, kiedy był dzieckiem.Żłóbek koło ołtarza i Lashera tam stojącego, patrzącego na niego, Lashera, który był wtedy po prostu ciemnowłosym, arystokratycznie bladym mężczyzną z ulicy Pierwszej.Michaelem wstrząsnął dreszcz.Co ja tu robię? Rowan jest tam sama.Niemożliwe, aby on się jej nie pokazał.Poczuł się przygnębiony.Poraziła go niespodziewana, całkowita pewność dotychczasowych przypuszczeń.Gwałtownie przyspieszył pakowanie.Kiedy wreszcie skończył, uporządkował wszystko, zrzucił śmieci w dół ze schodów, wziął pudła z ozdobami i zamknął strych po raz ostatni.Gdy jechał na pocztę przy Osiemnastej, deszcz mżył przez cały czas.Zapomniał już, co to znaczy przedzierać się w gęstym ruchu ulicznym, posuwając się wolno wąskimi, ponurymi i bezdrzewnymi ulicami.Nawet Castro, którą zawsze uwielbiał, wydawała mu się smętna w późnopopołudniowym tłoku.Czekał w kolejce, by nadać paczkę, i stwierdził, że odwykł od pełnej obojętności rutyny urzędników – z taką oschłością nie spotykał się na Południu.Potem wyszedł szybko na lodowaty wiatr.Zamierzał jeszcze wpaść do swego sklepu firmowego.Nie okłamywałaby go.Nie zrobiłaby tego.Znów ta istota zaczyna stare gierki.Dlaczego złożył wizytę w kościele podczas owych pamiętnych świąt? Dlaczego twarz Lashera mignęła mu wtedy koło żłóbka? Do diabła, może to nic nie znaczy.Poza tym ujrzał go jeszcze w ten niezapomniany wieczór, kiedy po raz pierwszy usłyszał muzykę Isaaca Sterna.Setki razy widywał tajemniczego mężczyznę, gdy spacerował Pierwszą.Nie mógł znieść swojej paniki.Kiedy dotarł do sklepu i zamknął za sobą drzwi, natychmiast złapał za telefon i wykręcił numer Rowan.Bez rezultatu.W Nowym Orleanie było popołudnie i równie jak tu chłodno.Może postanowiła się zdrzemnąć.Kilkanaście razy próbował dodzwonić się, zanim zrezygnował.Rozejrzał się wokół.Tyle pracy pozostawało jeszcze do wykonania.Trzeba zadecydować, co zrobić z całym zbiorem mosiężnych urządzeń do łazienek i piętrzącymi się pod ścianą oknami z przyćmionymi szybami.Czemu, do cholery, nie zabrali tego ci złodzieje?W końcu postanowił, że spakuje wszystko jak leci: dokumenty z biurka, jakieś szpargały i całą resztę.Nie miał czasu na dokonywanie nawet pobieżnej selekcji.Podwinął rękawy i zabrał się za zgarnianie folderów do pudeł.Zdawał sobie sprawę, że bez względu na to, jak szybko będzie pracował, uda mu się wyjechać najwcześniej w przyszłym tygodniu.Skończył o ósmej i wyszedł na ulicę, wciąż mokrą od deszczu.Wszędzie było tłoczno – rzecz nieunikniona w piątkowy wieczór.Oświetlone witryny sklepów wyglądały pogodnie i stwierdził, że właściwie nawet lubi tę hałaśliwą muzykę dochodzącą z gejowskich barów.Tak, będzie mu brakowało wielkomiejskiego zgiełku, do którego się przyzwyczaił.Będzie mu brakowało wspólnoty gejów z ulicy Castro i tej tolerancji, jakiej ich obecność dowiodła.Niewiele o tym jednak myślał, bo czuł się zbyt zmęczony.Szedł z pochyloną głową, opierając się wiatrowi.Z trudem pokonywał stromiznę uliczki prowadzącej do miejsca, gdzie zostawił samochód.Kiedy tam dotarł, przez moment nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył: ktoś ukradł oba przednie koła i rozwalił bagażnik, zapewne by wydobyć ten cholerny lewarek, który tkwił teraz pod przednim zderzakiem.– Pieprzone skurwiele – wyszeptał, schodząc z przejścia dla pieszych na chodnik.– Nie mogło być gorzej.Zaplanowane.Ktoś musnął jego ramię.– Eh, bien, monsieur, następne drobne nieszczęście.– Mnie pan to mówi – wymamrotał półgłosem, nie patrząc nawet na mówiącego, ledwie zauważając jego francuski akcent.– Pech, monsieur, ma pan rację.Być może ktoś to zaplanował.– Tak, właśnie przed chwilą pomyślałem o tym samym – powiedział i drgnął lekko.– Proszę wracać do domu, monsieur.To tam jest pan potrzebny.– Hej!Odwrócił się, ale postać już się oddalała, znikała w tłumie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl