[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie było mowy o dalszej choćby tylko drzemce.Tomek wybiegł przed dom, aby rozejrzeć się w nieznanej okolicy.Niebawem w zielonej gęstwinie natrafił wkrótce na szeroką ścieżkę wiodącą wprost do dżungli.Pod wpływem porannego żaru słonecznego wokół rozśpiewały się cykady*.Tomek rozglądał się po gałęziach drzew i krzewów, by dojrzeć choć jednego z tych oryginalnych owadów, znanych dobrze nawet już ludziom starożytnym, zwłaszcza Grekom, którzy nieraz trzymali je w małych klateczkach zrobionych z łyka podobnie jak teraz trzyma się ptaki pokojowe.Tomek, uważnie wypatrując cykad, nieoczekiwanie ujrzał prześwitującą przez gąszcz zieleni gładką taflę wód jeziora.Natychmiast zapomniał o owadach; na brzegu i w płytkiej przybrzeżnej wodzie spostrzegł ogromną ilość dużych ptaków o nadzwyczaj długich, cienkich nogach i równie długiej szyi.Miały charakterystyczne dzioby, silnie zagięte w połowie długości w dół.Pokryte białym upierzeniem z różowym nalotem były niepospolicie piękne.Oto zdawało się, iż brzegi jeziora i woda pokryte są biało-różowym śniegiem.Tomek znał płochliwość flamingów, zwanych również czerwonakami*.W milczeniu z zachwytem przyglądał się odpoczywającemu stadu.Niektóre flamingi siedziały na stożkowatych gniazdach zbudowanych z mułu wprost na płytkiej wodzie, inne stały na jednej nodze i skręciwszy szyję do tyłu, kryły głowę pod skrzydłem, to znów brodziły po jeziorze, pogrążając w nim wraz z łbem część szyi.Szukały pokarmu dziobem, zaopatrzonym po brzegach w liczne blaszki rogowe, tworzące z niego coś w rodzaju sita.Tomek już wcześniej poznał flamingi w ogrodzie zoologicznym Hagenbecka pod Hamburgiem.Wiedział, że ich pisklęta zaraz po wykluciu się z jaj pływają znakomicie, chodzić jednak mogą dopiero po kilkunastu dniach, a do lotu zdolne są po kilku miesiącach.Nie opodal zatrzeszczały krzewy, przerywając obserwacje Tomka.Odruchowo spojrzał w kierunku, skąd dochodziły podejrzane szelesty.Przez zarośla przedzierał się olbrzymi bawół indyjski arni* o wielkich półksiężycowato wygiętych rogach.Tomek natychmiast przywarł do pnia drzewa, ponieważ arni skory jest do napaści i nie unika nawet walki ze słoniem.Potężne, ciemnoszare, aż prawie czarne zwierzę podążało w głąb dżungli, zapewne po nocnym żerowaniu w pobliżu jeziorka.Tomek nie miał przy sobie broni, nie chcąc więc się narażać na niespodzianki, wycofał się ostrożnie.O kilkadziesiąt kroków przed Tomkiem teren po lewej stronie ścieżki obniżał się znacznie i tworzył rozległe bagnisko.Serce zabiło mu żywiej w piersi; oto na sporych kępach wyrastających z bagna dojrzał dziesiątki wygrzewających się w słońcu krokodyli*.Spoczywały nieruchomo na brzuchu, z kończynami wyciągniętymi do tyłu i pyskiem szeroko otwartym.Tylko ich wyłupiaste, kaprawe ślepia czujnie śledziły człowieka idącego ścieżką.Kilka płazów zsunęło się do wody.Szybko płynęły ku brzegowi, wzdłuż którego wiła się niezbyt szeroka w tym miejscu, urwista drożyna.Tomek przyśpieszył kroku.Wąska i nierówna ścieżka nie dawała stopom zbyt pewnego oparcia, a tymczasem potwornie uzębione paszcze były coraz bliżej.W tej chwili Tomek uzmysłowił sobie, iż jeszcze w ubiegłym stuleciu fanatyczne Hinduski rzucały w wody Gangesu swe dzieci w ofierze “świętym” krokodylom na pożarcie.Teraz, w niebezpiecznym sąsiedztwie żarłocznych gadów, doskonale odczuwał, co musieli przeżywać ludzie podejrzani o morderstwo, którym dla naocznego udowodnienia niewinności kazano przechodzić bądź przepływać rzekę rojącą się od krokodyli.Jeżeli podejrzany był dobrym pływakiem i miał wiele szczęścia, to uniknąwszy paszcz potworów, odzyskiwał wolność.W odległości kilkudziesięciu metrów ścieżka się rozwidlała.Tomek skręcił w prawo.Przez liany i krzewy zamajaczyły białe mury hinduskiej świątyni.Do jej wnętrza wiodło “gopuram”, to jest ostrosłupowe wejście, ozdobnie rzeźbione w kamieniu i przybrane stiukami.Obok świątyni, zagubionej w gąszczu tropikalnej zieleni, przesunął się cicho jak zjawa jeleń aksis* o pięknym, długim, lirowatym porożu, błyskając białymi, nieregularnie rozmieszczonymi plamami na rudobrunatnej sierści.Stanowił on ulubioną zwierzynę łowną tak krajowców, jak i Anglików.“Ależ to prawdziwy raj dla myśliwych.Prawdopodobnie nieroztropnie jest zapuszczać się tutaj bez broni” — monologował Tomek.Miał olbrzymią ochotę zajrzeć do tajemniczej świątyni zbudowanej z dala od pałacu, lecz wydało mu się, iż mogłoby to być niebezpieczniejsze, niż błądzenie bez broni po dzikich chaszczach.Począł wracać ku domkowi myśliwskiemu.Zanim wkroczył na wąskie przejście wzdłuż bagna, wyszukał sobie w lesie kawał mocnej grubej gałęzi; tak uzbrojony odważnie zapuścił się na urwisko.Olbrzymie gady jakby wiedziały, iż w okolicy istnieje tylko to jedno przejście, zdawały się czatować na powracającą ofiarę.Kilka pokrytych łuskami niby pancerzem łbów widać było na wodzie tuż przy samej ścieżce.“Głodne muszą być bestie” — pomyślał Tomek, mocniej ściskając w garści kij.W pewnym miejscu ścieżka znacznie zniżała się ku bagnisku i tworzyła wyrwę o ostro ściętym brzegu.Tędy zapewne krokodyle wychodziły z bagna.Gdy Tomek zbliżył się do zdradliwego przejścia, spostrzegł tam gada, do połowy wynurzonego z bagniska.Przystanął na chwilę niezdecydowany.Tutaj właśnie ścieżka tworzyła jakby stopień u stóp trzymetrowej wysokości ostro ściętego urwiska.Wspinanie się ku gęstwinie dżungli było bardzo ryzykowne.Gdyby ziemia osunęła się spod stóp Tomka, stoczyłby się wprost w bagno, gdzie czyhała śmierć.Obawiał się również czekać na samorzutne zejście bestii z drogi, ponieważ więcej gadów zwabionych jego widokiem mogło pojawić się na brzegu.Po krótkim namyśle Tomek ruszył w kierunku krokodyla.Ten wlepił w chłopca wzrok, bacząc na każdy jego ruch i zaczął wolno cofać się do wody.Aby nie przedłużać niebezpiecznej sytuacji, Tomek podbiegł do bestii i uderzył ją kijem w łeb.Krokodyl wykonał błyskawiczny ruch.Gruba gałąź trzasnęła jak zapałka w jego paszczy, na szczęście Tomek zdążył przeskoczyć zdradliwe miejsce i szybko biegł ku myśliwskiemu domkowi.— Gdzieś ty się zawieruszył?! — zawołał Wilmowski, ujrzawszy pędzącego syna.— Ejże, brachu, co tak biegniesz, jakby goniło cię co najmniej jakieś święte byczysko — wtórował bosman.— Tylko patrzeć, jak nas zaproszą do maharadży, a ty szwendasz się nie wiadomo gdzie!Tomek wskoczył na werandę.Poufale klepnął bosmana w plecy, siadł na trzcinowym fotelu i odezwał się:— Byłem na małym rekonesansie w dżungli.Maharadża stworzył tutaj prawdziwy rezerwat dla wszelkiej zwierzyny.Nad jeziorem widziałem flamingi, w bagnisku zaś roi się od krokodyli i to bardzo zgłodniałych.Spotkałem też jelenia aksis i bawołu arni, nie mówiąc już o różnorodnym ptactwie.— Ho, ho, jeśli tak, to nie dziwię się, że wracałeś pędem z tej wycieczki, skoro byłeś na tyle nieroztropny, by wałęsać się po dżungli bez broni — skarcił go ojciec.— Czy zapomniałeś, ile to osób napadniętych przez tygrysy ginie corocznie w Indiach?— Wcale nie zapomniałem, ojcze, lecz to ty właśnie nauczyłeś mnie nie bać się dzikich zwierząt — odparł Tomek.— Dobrze, dobrze, lecz nie narażaj się niepotrzebnie na niebezpieczeństwo.Ubieraj się teraz szybko!— Zaraz będę gotów — zawołał Tomek i zniknął w głębi domu.Wielki radżput zjawił się w pawilonie myśliwskim pod koniec śniadania.Wkrótce podróżnicy razem z uprzejmym przewodnikiem wyruszyli na audiencję do maharadży [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl