[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kochająca Glenda".Wilkins opowiedział o ostatniej bożonarodzeniowej kolacji, spożytej w Wisconsin, ze szczegółami wyglądu, zapachu i smaku każdej potrawy.- Opowiedz jeszcze raz - poprosił młody porucz­nik, gdy ten skończył.- Za takie żarcie chętnie dałbym się rozwalić.- Do diabła - powiedział inny - mnie by wystarczyła jajecznica z tuzina jaj na połówce funta skwierczącego boczku i kubek kawy.Tuż przed dziewiątą ktoś dostrzegł idącego ku aresztowi japońs­kiego majora na czele dwunastu uzbrojonych w karabiny żołnierzy.Zajrzał w ich okno przyjaciel Willa, który porządkował teren wokół aresztu.- Przyjm to jak mężczyzna, Will - wypalił.Cała szóstka uścisnęła sobie dłonie.Ustalili, że nie dadzą Japońcom satysfakcji: żadnych błagań, żadnych załamań.Wyprowadzono wszystkich sześciu i ustawiono w szereg.Major stanął przed nimi i uroczyście odczytał ich nazwiska.- Teraz usłyszycie wasze kary.Will przypomniał sobie, jak Dostojewski oczekiwał na wyrok śmierci - i to jego cudowne odroczenie.Dostojewski nienawidził tych, którzy skazali go na ową krótką chwilę potwornego cier­pienia.Will modlił się o taki sam los.Oficer japoński oznajmił, że na dwa tygodnie zostaną zamknięci w swych barakach.Będą mogli porozmyślać o tych, którzy uciekali i przyznać, że zostali straceni słusznie.Jeden z Amerykanów nie zdzierżył, krzyknął coś.Pozostali zachowali spokój.Will dziękował Bogu za ocalenie.Major uniósł ostrzegawczo ramię.Jeden z sześciu, rzekł, musi ponieść karę dokuczliwszą niż reszta, jako nauczkę dla pozostałych w obozie.Zostanie przywiązany do słupa tuż za zasiekami, na cały tydzień.Wskazał teren, którego unikano ze względu na czerwone mrówki.Major spytał: kto na ochotnika? Nikt nie wystąpił.Major przesunął wzrok wzdłuż szeregu.Will westchnął z ulgą, gdy zimne jego oczy przesunęły się dalej.Ale oczy majora zawróciły i za­trzymały spojrzenie na Willu.Major skinął głową.Zaledwie odarto Willa z ubrań do naga i przywiązano do słupa, a już czerwone mrówki zaczęły piąć się wzwyż po jego nogach.Zrazu wydały mu się niegroźne, trochę irytujące.Potem ukąsiła go pierwsza.Było to jak ukłucie gorącej szpilki.Potem ukąsiła druga i cały tuzin jednocześnie.Will krzyknął z bólu.Przechodził strażnik i uderzył go lekko kijem w tył głowy.- Tylko tchórz krzyczy - rzekł.Po godzinie Will czuł, że więcej bólu nie zniesie i zaczął analizować jego istotę.Nie pomogło.Zaczął się modlić.Bez skutku.I w chwili, gdy pomyślał, że jest u kresu wytrzymałości, mrówki, po kilku pożegnalnych ukąszeniach, odeszły.Dziękował Bogu.Piekło go całe ciało, dygotał.Pokąsane miejsca puchły.Nagim jego ciałem wędrował nowy ból.Był to pulsujący ból, któremu towarzyszyło swędzenie.Próbował czochrać się o ship, ale mógł go dotykać tylko niewielkimi połaciami ciała.Uczuł lęk, że zaraz, nie mogąc się podrapać po tysiącach swędzących miejsc, zacznie jęczeć.Pot zalewał mu twarz.Zamknął oczy, ale słońce przebijało powieki.W końcu zakrył mu twarz cień słupa.Cóż za niewymowna ulga.Po minucie stanął przy nim strażnik.Obrócił go i znowu głowę miał w pełnym słońcu.Wreszcie słońce zapadło za góry Zambales i zapanował błogo­sławiony chłód.Patrzył na obóz, widział szeregi jeńców oglądają­cych go spoza drutów.Jeden przypominał Blissa, ale oczy Willa ucierpiały od słońca, piekły, nie był więc tego pewien.Strażnicy obserwowali jeńców wewnątrz zadrutowanego obozu, ale ich nie przepędzali.Najwyraźniej komendant obozu chciał, aby towarzy­sze Willa odebrali jego męczarnie jako lekcję poglądową.Wraz z ciemnością nadbiegł chłodny wiatr.Will zadrżał.Potem zaczął padać na jego skłute ciało miękkimi, kojącymi kroplami cudowny deszcz.Ale rychło jął siec szybciej i mocniej.Bryza przeszła w wicher.Zatęsknił do swego koca, pewien, że zanim wróci przyjazny słoneczny skwar, zamarznie tu na śmierć.Następnego ranka promienie słońca podziałały jak najgorszy wróg.Sprowadziły ponownie mrówki, a te zdawały się atakować go jeszcze zacieklej.Wargi mu spuchły, czuł, że się odwadnia.Pragnienie było dokuczliwsze od mrówek.Huczało mu w głowie; odnosił wrażenie, że otaczający go krajobraz wiruje.Odzyskał przytomność wczesnym popołudniem, gdy twarz okrył mu cień.Ale ulga trwała krótko.Strażnik odwrócił go znów w stronę słońca.Zamknął oczy.Otworzył je, by zobaczyć wpatrzonego weń szeregowca.Nie było wjego twarzy okrucieństwa, Will powiedział po japońsku: - Wody, proszę.Strażnik spojrzał ukradkiem na wieżyczkę, gdzie siedział z kara­binem drugi strażnik.Pokręcił ze smutkiem głową.- To zabij mnie, już nie mogę wytrzymać.Strażnik przytknął, znowu ukradkiem, manierkę do jego warg, ale zanim Will zdążył przełknąć bodaj kroplę, rozległ się gniewny wrzask.Biegł ku nim, wymachując szablą, oficer.Strażnik cofnął manierkę.Stanął na regulaminową baczność, gdy oficer beształ go, a potem odmaszerował, by ponieść swoją własną karę.Spłynęło po Willu ledwie parę kropel i to jeszcze wzmogło jego pragnienie.Potem nastąpił kolejny atak mrówek, potem znowu cudowny zachód słońca i zmierzch, i ciemność.I wbrew cierpieniom ostatniej nocy, Will modlił się o nową ulewę, która by przyniosła ulgę spieczonemu ciału.Tej nocy rozbłysły gwiazdy, a księżyc świecił tak jasno, że można było przy nim o północy czytać gazetę.Wiedząc, że nie wytrzyma następnego dnia, zaczął walić głową w ship, ale był zbyt osłabiony, by wyrządzić sobie poważniejszą szkodę.Próbował raz po raz, modlił się o śmierć i tym razem był jej pewien.Długa chmura zakryła księżyc i nagle wszystko zapadło w ciem­ność.Usłyszał brzęk zasieków, potem ujrzał, że coś się ku niemu czołga.Jakieś zwierzę? Może któryś z dzikich psów, co wy­grzebywały zwłoki z mogił i żarły je? To coś podpełzło bliżej, ale się go nie bał.Księżyc wychynął znów na chwilę, dość długą jednak, by Will ujrzał człowieka, leżącego teraz bez ruchu, twarzą w dół.Po kilku sekundach długa chmura zawlokła ciemność na nowo.Był to Popov.Zwilżył wargi i twarz Willa, potem powoli napoił go wodą.Will chciał więcej, ale go Popov powstrzymał.Ten król czarnego rynku natarł mu ciało maścią o smrodliwym zapachu, ale dającą nieopisaną ulgę.Popov nakarmił go wołową konserwą tak, jak się karmi niemowlę, potem skondensowanym mlekiem.- Tylko ty nie traktowałeś mnie jak skunksa - powiedział.Długa chmura miała się ku końcowi.- Wrócę jutro w nocy.- Odczołgał się miękko, przelazłszy pod drutami, zanim księżyc wychynął znowu spod chmur.Will poczuł, że odzyskuje siły i nadzieję.Błagał o wybaczenie za modlitwę o śmierć.Miał żyć - dzięki człowiekowi, którym gardzili wszyscy.W minionym roku Will przekonał się, że w jednym człowieku mogą współistnieć najbardziej sprzeczne cechy.Najbar­dziej samolubny jeniec w obozie zaryzykował własnym życiem, by uratować innego.Will postanowił żyć, i przysięgał sobie, że jakimś sposobem z tego wyjdzie i zaniesie dowody okrucieństw popełnionych przez Japoń­czyków.CZĘŚĆ CZWARTAORKIESTRAROZDZIAŁ CZTERNASTY1.Nowa Zelandia, luty 1943Gdy konwój z Guadalcanal zbliżał się do Wellingtonu, było późne lato.Szósty Pułk Marines oblepił burty.Chłopcy ujrzeli porosłe bujną zielenią wzgórza i wielu z nich poczuło lęk, że po raz wtóry już ich nie zobaczą.Podzwaniająca w takielunku ciepła, przyjemna bryza przynosiła pożądaną ulgę po parnych dżunglach Canalu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl