[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Uwalili się pokotem na kolejną dręczącą noc.Rano znaleźli następny tuzin martwych ciał.Wody mieli pod dostatkiem.I nic do jedzenia.Wyżsi stopniem oficerowie zażądali usunięcia zwłok i po pewnym czasie straż obozowa pozwoliła wynieść je na stok wzgórza.Will, z głodu i upału, doznawał zawrotów głowy.- Trzymaj się - zachęcał Bliss, opanowany jak zawsze.Wieczorem dwaj strażnicy przynieśli wielki wór ryżu.Tym razem nie było pospolitego nań ruszenia.Ludzie ustawili się w spokojną kolumnę i paroma kręgami opasali utworzoną wokół pułkownika arenę.On zaś przydzielał każdemu dwie łyżki surowego ryżu.Will wrzucił do ust jedno ziarnko, żuł je starannie aż do rozpuszczenia.Nigdy, w żadnej restauracji, nie podano mu równie wytwornego dania.Potem obaj z Blissem ucztowali w ten sposób do północy.Przez trzy następne dni otrzymywali taką samą porcję ryżu.Narastało w ludziach zniecierpliwienie i agresja.Nieustające nocne waśnie doprowadzały strażników do szewskiej pasji: zagrozili w końcu, że zaczną strzelać w kort na chybił-trafił.Nadal brakowało leków i bandaży.W 21 dniu grudnia, sześciuset osiemdziesięciu jeden jeńców załadowano na trzydzieści ciężarówek i wywieziono.Will i Bliss pozostali w obozie.Tegoż dnia byli świadkami odrażającej sceny: chirurg usiłował, tępym scyzorykiem i bez środków dezynfekują­cych, amputować zgangrenowane ramię piechurowi morskiemu nazwiskiem Dugan.- Czy możemy ci w czymś pomóc? - spytał chirurg.- Nie zechciałbyś gryźć tego kawałka drzewa? - Dugan poprosił o papie­rosa i ktoś przypalił mu połówkę.Will omal nie zemdlał słysząc chrobot maltretowanej kości, gdy młody Dugan wypluł tylko peta i zgrzytając zębami wlepił wzrok w gwiazdy.- Zniosę to - zapewnił chirurga.- Niedługo się stąd wydo­staniemy, będziemy wolni.Wreszcie ramię odpadło.Teraz trzeba było ranę przepalić.Japończycy zakazali rozniecania ognisk we­wnątrz zasieków, ale tym razem pozwolili podać płonące łuczywo.Gdy płomień oblizał ranę, Will wyczuł drażniącą woń.Dugan nawet nie stęknął.Dwa dni później zmarł.Następnego ranka Wada ogłosił, że pozostali także zostaną wywiezieni.Tych, którzy nie są w stanie przejść pół mili do miejsca załadunku, trzeba się będzie pozbyć.Will nie był pewien, czy da radę pójść.Pomógł mu wstać Bliss.- Obejmij mnie ramieniem - rozkazał.Will myślał o Duganie, który skonał jak bohater.- Dam radę, rzekł i pokuśtykał w stronę bramy.Minął kilkunastu rozciąg­niętych na betonie mężczyzn.Kilku dawało jeszcze nikłe znaki życia.Strażnicy usiłowali ożywić te nieruchome kształty kop­niakami.Paru bezskutecznie próbowało wstać.Jakiś młodzik usiłował podnieść na nogi przyjaciela.- Jack, dasz radę! - błagał.Ruszył mu z pomocą Bliss i obydwaj wywlekli bezradnego człowieka za bramę.Will chciałby mieć tyle sił, żeby pomagać tym, którzy nie mogli już chodzić, wiedział jednak, że powinien się uznać za szczęściarza, jeśli sam ujdzie z życiem.Dostrzegł kątem oka, jak kolba karabinu roztrzaskuje czaszkę znieruchomiałej ofiary.Ojciec Cummings przepchnął się obok tarasującego mu drogę strażnika, żeby nad zmarłym uczynić znak krzyża.Will minął bramę, odwrócił się, by spojrzeć na kapłana, który -- lekceważąc wrzaski strażników -- udzielał ostatniego namaszczenia także innym zmarłym.Była to długa powolna wędrówka po wyboistej górskiej drodze.Znowu nadleciały samoloty, ludzie lękali się, że wzbijane przez konwój ciężarówek tumany kurzu ściągną na nich bomby i serie z pokładowych cekaemów.Ale dopisywało im szczęście, bezpiecz­nie dojechali do San Fernando Pampang.Tu zagnano ich do pustego kinoteatru.Tym razem wody mieli pod dostatkiem, a także nadzieję, że znów otrzymają codzienną porcję surowego ryżu.Toteż serca skoczyły im do gardeł na widok dwu mężczyzn wnoszących na pomarszczonym prześcieradle całą jego parującą górę.Pierwsze gorące danie od wyjazdu z Billbid! To przywracało ludziom siły.Will poczuł, że teraz już wytrzyma.Rankiem 24 grudnia ogólny nastrój poprawił się jeszcze bardziej.Wyprowadzono ich z kina i skierowano na ulicę prowadzącą na dworzec kolejowy.Szeregi nie ukrywających sympatii Filipińczyków popatrywały w milczeniu na zapędzanych przez straż do szeregu, bosonogich jeńców.Dworzec był zrujnowany, wlokąca wagony towarowe lokomotywa podziurawiona przez pociski.Do każdego wagonu miano załadować po około stu trzydziestu chłopa, a pan Wada spytał, czy są ochotnicy do jazdy na dachach.Kiedy samoloty zobaczą Amerykanów - nie będą bombardować pociągu.Zgłosiło się zaledwie kilku, ponieważ było oczywiste, że jazda na dachu w piekącym słońcu będzie nieznośna.Na dach jednego z wagonów wspiął się po drabince sprężysty jak chłopak - ojciec Cummings.Poszło za nim kilkunastu innych.- Nie dajcie się zwariować.Po godzinie pospadacie stamtąd wszyscy.Wleźli do wagonu, którym przewożono ryż.Już po paru minutach zapanował w nim gęsty zaduch, nie było czym oddychać.Gdy pociąg szarpnął i ruszył, chorzy i ranni rozjęczeli się na nowo.Mijała godzina za godziną.Wiedzieli, że nie jadą do Manili, ponieważ pociąg biegł na północ.Stanęli w środku nocy w jakimś mieście i usłyszeli dolatujące z pobliskiego kościoła śpiewane przez Filipińczyków bożonarodzeniowe kolędy, potem niewyraźny głos kapłana odprawiającego pasterkę.- Jezu Chryste - westchnął któryś - to musi być Wigilia.Ten i ów próbował żartować, ale odzew miał marny.Will poczuł, że wiruje, i stracił przytomność.Obudził się, leżąc na podłodze wagonu z twarzą przyklejoną do szerokiej szpary między deskami.Zapewne ułożył go tu Bliss.Bez tego byłby się udusił.Czynił sobie wyrzuty od chwili, gdy ktoś mu przypomniał, na jakie udręki narażają się ci z dachu.Pęd pociągu musiał ich porządnie wyziębić [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl