[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Za­zwyczaj sala jest pełna aż do ostatniego miejsca.Czasem, późno wieczorem, kiedy lampy na korytarzu dają słabe nie­bieskie światło, żeby stworzyć nam wrażenie nocy - a więc czasami, jak mówiłem, sala jest prawie opustoszała.Gdzie­niegdzie małe grupki trwają na miejscach, przeważnie na obrzeżach sali, tajemnicze szepty krążą po półokrągłym sklepieniu, a w półmroku narasta zwątpienie; tysiące dog­matów rozpadają się w pył, wystarczy jedno spojrzenie, do­cinek, barwa głosu, która załamuje się na ostatnim słowie, wystarczy jakaś przerwa.- Szczęśliwej Podróży - życzy sąsiad na pożegnanie.- Szczęśliwej Podróży!- Do widzenia, przyjaciele.Do zobaczenia.- Do zobaczenia.Szczęśliwej Podróży!Często pozdrowienie brzmi fałszywie i nieszczerze.Jak kpina.Niestety, nie zobaczymy Ziemi Obiecanej.Być mo­że, jeśli wszystko potoczy się tak jak zostało na początku przewidziane, jeśli statek utrzyma swój kurs i nie zboczy w otchłanie przestrzeni, wtedy być może dotrą do niej nasze prawnuki.Dwanaście pokoleń tworzy wystarczająco długi łańcuch.Ja i moi rówieśnicy stanowimy jego środkowe og­niwo.Jesteśmy ledwie w połowie drogi, Matka Ziemia musi przebyć jeszcze około dziewiętnastu milionów kilometrów, nim dotrze do celu.Mimo szalonej prędkości rozwijanej przez silniki potrzeba jeszcze mniej więcej stu pięćdziesię­ciu lat, czasu tak długiego, że wiele razy można umrzeć.Eugenio Stoller ma cięty język.- Jesteś głupi - powiedział siadając koło mnie.- Zbyt poważnie traktujesz zewnętrzny sztafaż, slogany i fra­zesy.Rozglądałem się dokoła i jąkałem onieśmielony wiel­kością pomieszczenia.- Jesteś głupi - powtórzył Eugenio - tu nie ma ni­czego do kontemplowania, to salon niedyskrecji i plotek, te gwiazdy na zewnątrz wcale nie są ważne, liczy się tylko na­sza pasja, nasza bezradność jako jednostek małodusznych i małostkowych.Kiedy tak mówi, czuję się zakłopotany.Długo mu się przyglądałem, ale uśmiechał się tylko dwuznacznie i chyba cieszył się z mojego zmieszania.- Chodźmy stąd - rzekł pociągnąwszy mnie za ra­mię - chodźmy pogadać do starego Bulmera.Wyszliśmy z Sali Kontemplacji i przemierzyliśmy oko­ło dwustu metrów Wielkiego Korytarza.W tym miejscu winda nie była zatłoczona.Eugenio popchnął mnie do środka i po dziesięciu sekundach zjechaliśmy już na trzeci poziom.U starego Bulmera nie jest źle.To spokojne miejsce, odwiedzane przeważnie przez szachistów i pary zakocha­nych.Jest wspólna sala z ciasno poustawianymi stolikami oraz szereg oddzielonych od siebie wnęk, które pozwalają na prawie całkowitą izolację.Eugenio, uśmiechając się, wyciągnął z kieszeni garść żółtych żetonów.- Dziś wieczór urżniemy się - powiedział machając nimi przed nosem.Zawsze jest dobrze w nie zaopatrzony.Nigdy nie po­trafiłem pojąć, jak to robi.Gdybym go nie znał od dawna, gdyby nie był moim bliskim przyjacielem, pomyślałbym, że te żetony to owoc pracy donosiciela.Eugenio Stoller - taj­ny informator “białych"! Ale tak absolutnie nie jest.Także dlatego, że skoro wszystko idzie jak najlepiej, bez niepoko­jów i nieporządków, nie potrafię sobie wyobrazić, o czym “biali" mieliby być informowani.Prawdopodobnie Eugenio jest typem, który dobrze zna swój fach i to zapewnia mu dużo żetonów- premii.Stary Bulmer przyszedł osobiście, żeby podać blumar.Obrócił tak dwa albo trzy razy nosząc tacę z wąskimi kie­liszkami, potem znudziło mu się chodzić tam i z powrotem co pięć minut i zostawił butelkę.Eugenio ciągnął jak gąbka.W dalszym ciągu uśmiechał się, podnosił kieliszek na wysokość nosa, przyglądał mi się tymi swoimi przymkniętymi, świdrującymi oczyma koloru malachitu.Po pół godzinie rozwiązał mu się zupełnie język.- Który mamy rok? - zapytał lekko szyderczym gło­sem.Jeszcze się uśmiechał, ironicznie, niechętnie.Pytanie było śmieszne.Znudzony, rozprostowałem ramiona, spoglądając w inną stronę, tak by mu dać do zro­zumienia, że zrobiłby dobrze zmieniając temat.Ale Euge­nio nalegał:- No, odpowiedz.W którym roku jesteśmy?- W sto dwudziestym ósmym - powiedziałem przez grzeczność.Ale on naciskał:- To znaczy?Taka zabawa.Rozumiałem, że to zabawa, ale bardzo ważna dla Eugenia.Nie mogłem się wyłączyć.Powiedzia­łem:- Jest rok sto dwudziesty ósmy, co oznacza, że upły­nęło sto dwadzieścia osiem lat, od kiedy Matka Ziemia opuściła planetę.- A rok? Co to jest rok?- Rok, to czas, jaki potrzebny jest planecie Ziemi do okrążenia Słońca.Zaczął się głupio śmiać.- Ziemia jest daleko - rzekł.- I bez względu na to czy istnieje, czy też nie, faktem pozostaje, że nie widać jej.Ziemia jako punkt odniesienia warta jest mniej niż nic.- Ale mamy zegar pokładowy.Atomowy zegar wyre­gulowany według czasu ziemskiego.Eugenio napełnił kieliszki.- Zegar mógł się popsuć - powiedział zmieniając wyraz twarzy.Stała się poważna i napięta, spojrzenie głę­bokie, przestraszone.Nie było śladu niestosownej wesołoś­ci.- Zegar może się późnić, rozumiesz? Nikt by się nie zorientował.Niemożliwe.Próbowałem mu przypomnieć, że zegar atomowy nigdy się nie psuje, jest właściwie wieczny i nie gubi nawet jednej setnej sekundy na sto lat.Stoller był niewzruszony.Potem pochylił się nad stołem przysuwając do mnie.- A gdyby ktoś go dla zabawy zepsuł?Mówił bardzo cicho, prawie szeptem.W głowie zaczął mi gwałtownie brzęczeć dzwonek alarmowy.Słowa jeszcze wisiały w powietrzu, spowite w dwuznacznie pytający ton.Chciałem zyskać na czasie, zastanowić się choć przez chwilę nad tym potwornym podejrzeniem.Ale Stoller przyglądał mi się bacznie, jego surowy i władczy wzrok domagał się natychmiastowej odpowiedzi.- Żarty się ciebie trzymają - rzekłem.Słyszałem swój głos, sztuczny, wydobywający się z zaślinionego, pu­stego gardła.- W imię czego mieliby zepsuć zegar?W tym samym momencie zdałem sobie sprawę z wielu rzeczy.Popełniłem niewybaczalny błąd.W końcu to, co Stoller mówił, było przypuszczeniem czysto akademickim; podsunął hipotezę o zepsuciu zegara mówiąc o “kimś", tak jakby “ktoś", dla żartu, zabawiał się igraniem z czasem.Na­tomiast ja swoją odpowiedzią dowiodłem, że dopuszczam - nawet jeśli tylko w celu odparcia tej tezy - myśl o spi­sku.Zdradziłem się.Dbanie o zegar pokładowy to obowią­zek “białych".A tego, co robią “biali", nie wolno poddawać w wątpliwość.Tak przynajmniej do tej pory sądziłem.Ale słowa Eugenia zdradziły mnie przed samym sobą.Teraz zrozumiałem, że w utajonej sferze umysłu zawsze miałem jakiś przesmyk otwarty dla najśmielszych wątpliwości oraz kłębiącego się sceptycyzmu i strachu, których żadne spraw­dzanie nie może rozwiać, a jedynie zepchnąć jeszcze głębiej.- Zgoda - odparł Stoller - nie ma żadnego powo­du.Według nas.Ale oni - wyraźnie napastliwie zaakcep­tował to ostatnie słowo - oni mogą mieć tysiące powodów najzupełniej nieoczekiwanych, powodów, które nam umyka­ją, bo o niczym nie wiemy.Teraz grał już w otwarte karty.Jeśli ja zdradziłem się tym hipotetycznym potwierdzeniem, to on odkrył się zu­pełnie.Zegar był tylko przykładem, być może mało znaczą­cym, ale niewątpliwie bogatym w konsekwencje.Właściwie Stoller przypominał mi, że nasze życie toczy się w obrębie systemu zamkniętego, doskonale izolowanego.- Prawda jest mrzonką - dodał.Nie podobał mi się kierunek, w jakim zmierzała roz­mowa.Stoller wciągał mnie na teren zdradliwy, niebezpiecz­ny, pełen zasadzek.Spróbowałem więc zareagować.- Stawiasz ponownie stary problem Boga, problem, który dręczył ludzi żyjących na Ziemi.Oni też funkcjono­wali w systemie zamkniętym [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl