Pokrewne
- Strona Główna
- Alistair Maclean Szatanski Wirus poprawiony v 1 (2)
- Alistair Maclean Szatanski Wirus 2 z 2
- Alistair Maclean Szatanski Wirus (2)
- Alistair MacLean HMS Ulisses (4)
- Alistair Maclean Szatanski Wirus
- Alistair MacLean HMS Ulisses (2)
- Alistair Maclean Wyscig Ku Smierci (2)
- w strone milosci montgomery
- John Grisham Komora (2)
- Pullman Philip Mroczne materie 2 Magiczny nóż
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- wywoz-sciekow.pev.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Karabinu nie miał, wyjął pistolet automatyczny, ale mi go nie dał.Powiedział, że ma go od wielu lat i umie się nim posługiwać.Nie mogłemz nim dyskutować, w końcu ja mam tylko dwadzieścia osiem lat, a ondobija siedemdziesiątki.W każdym razie zastaliśmy tu przy otwartejkasie mężczyznę.Rozwalił biurko Corinne siekierką pożarniczą i wydostałodpowiednie klucze.Na twarzy miał maskę z pończochy, a w ręku pękkluczy, które przeglądał.Pan Grigson kazał mu się odwrócić, bardzowolno, i ostrzegł go, żeby nie próbował żadnych sztuczek, bo go zastrzeli.A potem nagle za naszymi plecami rozległy się dwa strzały z pistoletu,jeden po drugim, i pan Grigson zwalił się raptem na podłogę.Miał nasobie białą koszulę, z prawego barku i spod pachy zaczęła mu leciećkrew.Widać było, że rana jest ciężka.Padłem na kolana, żeby mu pomóc.ale ten, co strzelił, myślał chyba, że skoczyłem po pistolet pana Grigsona.W każdym razie do mnie też strzelił.Dawson miał krótki oddech i był wyraźnie wyczerpany.Brady nalałwhisky i podał mu kieliszek.- Niech pan wypije - powiedział.Dawson uśmiechnął się blado.-- Ja jeszcze w życiu nie piłem, proszę pana - powiedział.- Może nie będzie pan miał drugiej okazji -- rzekł z sympatią Brady.-- Ale ta szklaneczka jest panu potrzebna, a nam potrzebne pańskiezeznanie.Dawson wypił, zakrztusił się i rozkasłał.Zacisnął powieki i łyknąłponownie.Widać było, że nie znosi whisky, czego nie można powiedzieć148 149o jego organizmie, bo prawie natychmiast zaróżowiły mu się policzki.Dotknął zabandażowanej ręki.- Wygląda gorzej niż w rzeczywistości.Kula tylko mnie drasnęła, odprzegubu do łokcia, ale bardzo powierzchownie.Piecze mnie, i tyle.Jeden z tych zamaskowanych zmusił mnie, żebym zataszczył panaGrigsona do zbrojowni.Po drodze do wyjścia wziąłem dwie apteczki- nie protestowali.Wepchnęli nas do zbrojowni, zamknęli na kluczi poszli sobie.Zdjąłem panu Grigsonowi koszulę i opatrzyłem ranę, jaksię dało.Zużyłem mnóstwo bandaży - stracił strasznie dużo krwi.Myślałem, że się wykrwawi na śmierć.- Mógł się wykrwawić - powiedział z przekonaniem Saunders.- Pańska szybka pomoc uratowała mu życie.- Cieszę się, że się przydałem - powiedział Dawson, wstrząsnął się,spojrzał na doktora i ciągnął: - Potem zabandażowałem sobie rękęi spróbowałem wyważyć drzwi, ale nie było jak ich otworzyć.Rozej-rzałem się i znalazłem pełne pudełko detonatorów, wszystkie ze spłon-kami.Zapaliłem jeden i wrzuciłem do zakratowanego wentylatora.Wybuch był dość głośny.Zużyłem chyba siedem albo osiem, zanimnadszedł Hazlitt.Zaczął walić w drzwi i spytał, co się dzieje.Powiedzia-łem mu i pobiegł po drugie klucze.Dawson dopił whisky, zakrztusił się, ale już nie tak jak poprzednio,i odstawił szklankę.- To byłoby chyba wszystko - powiedział.- Aż za dużo - pochwalił go Brady niezwykle ciepłym tonem.- Świetnie się spisałeś, synu.A gdzie George - spytał nagle, rozej-rzawszy się po zebranych.Dotychczas nikt nie zauważył nieobecności Dermotta.- Wymknęli się z Carmodym jakiś czas temu - powiedział Macken-zie.- Mam go poszukać?- Zostaw go - odparł Brady.- Nasz wierny pies gończy prawie napewno gna jakimś własnym tropem.I rzeczywiście ich pies gończy gnał sam, a nie w sforze.OdprowadziłCarmody'ego na bok i szepnął mu do ucha, że na gwałt chce przepytaćtę dziewczynę, Corinne.Gdzie ona jest?- Na oddziale zakaźnym, jak mówiłem - odparł Carmody.- Alewątpię, czy sam go pan znajdzie.To samotny budynek, w pobliżukoparki numer jeden.Mam z panem pójść?- Oczywiście.Bardzo pan uprzejmy - powiedział Dermott, ukrywa-jąc niezadowolenie.Chciał pójść sam.Instynkty, które właśnie w nimodżyły, sprawiały, że czuł się nieswojo -- nic takiego nie przydarzyłomu się od lat.Musiał jednak być realistą i przyjąć przewodnictwo, któremu zaofiarowano.Wiatr, jak to często bywało późną nocą, wzmógł się i wył wśródotwartej równiny, zionąc morderczym chłodem.Na otwartym tereniejego świst prawie uniemożliwiał rozmowę, dlatego też normalny czło-wiek uciekałby stąd jak najszybciej.Carmody 2nów wsiadł do swojego pogruchotanego samochodu.Wy-krzykując na wietrze przeprosiny, wszedł pierwszy drzwiami dla pasa-żerów i wśliznął się za kierownicę.Potężny Dermott wdrapał się tuż zanim i zatrzasnął drzwi.Carmody jechał równym tempem przez na pozór niczym nie oznako-waną równinę.Drogę skryła warstewka sypiącego śniegu i płaski gruntwyglądał jednolicie.- Skąd pan wie, którędy jechać? - spytał Dermott.- Po znacznikach.są tam - odparł Carmody wskazując na krótki,gruby czarno-biały słupek, który minęli, oznaczony liczbą "323".- Jesteś-my na drodze numer trzy.Za minutę skręcimy w drogę numer dziewięć [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl agnieszka90.opx.pl
.Karabinu nie miał, wyjął pistolet automatyczny, ale mi go nie dał.Powiedział, że ma go od wielu lat i umie się nim posługiwać.Nie mogłemz nim dyskutować, w końcu ja mam tylko dwadzieścia osiem lat, a ondobija siedemdziesiątki.W każdym razie zastaliśmy tu przy otwartejkasie mężczyznę.Rozwalił biurko Corinne siekierką pożarniczą i wydostałodpowiednie klucze.Na twarzy miał maskę z pończochy, a w ręku pękkluczy, które przeglądał.Pan Grigson kazał mu się odwrócić, bardzowolno, i ostrzegł go, żeby nie próbował żadnych sztuczek, bo go zastrzeli.A potem nagle za naszymi plecami rozległy się dwa strzały z pistoletu,jeden po drugim, i pan Grigson zwalił się raptem na podłogę.Miał nasobie białą koszulę, z prawego barku i spod pachy zaczęła mu leciećkrew.Widać było, że rana jest ciężka.Padłem na kolana, żeby mu pomóc.ale ten, co strzelił, myślał chyba, że skoczyłem po pistolet pana Grigsona.W każdym razie do mnie też strzelił.Dawson miał krótki oddech i był wyraźnie wyczerpany.Brady nalałwhisky i podał mu kieliszek.- Niech pan wypije - powiedział.Dawson uśmiechnął się blado.-- Ja jeszcze w życiu nie piłem, proszę pana - powiedział.- Może nie będzie pan miał drugiej okazji -- rzekł z sympatią Brady.-- Ale ta szklaneczka jest panu potrzebna, a nam potrzebne pańskiezeznanie.Dawson wypił, zakrztusił się i rozkasłał.Zacisnął powieki i łyknąłponownie.Widać było, że nie znosi whisky, czego nie można powiedzieć148 149o jego organizmie, bo prawie natychmiast zaróżowiły mu się policzki.Dotknął zabandażowanej ręki.- Wygląda gorzej niż w rzeczywistości.Kula tylko mnie drasnęła, odprzegubu do łokcia, ale bardzo powierzchownie.Piecze mnie, i tyle.Jeden z tych zamaskowanych zmusił mnie, żebym zataszczył panaGrigsona do zbrojowni.Po drodze do wyjścia wziąłem dwie apteczki- nie protestowali.Wepchnęli nas do zbrojowni, zamknęli na kluczi poszli sobie.Zdjąłem panu Grigsonowi koszulę i opatrzyłem ranę, jaksię dało.Zużyłem mnóstwo bandaży - stracił strasznie dużo krwi.Myślałem, że się wykrwawi na śmierć.- Mógł się wykrwawić - powiedział z przekonaniem Saunders.- Pańska szybka pomoc uratowała mu życie.- Cieszę się, że się przydałem - powiedział Dawson, wstrząsnął się,spojrzał na doktora i ciągnął: - Potem zabandażowałem sobie rękęi spróbowałem wyważyć drzwi, ale nie było jak ich otworzyć.Rozej-rzałem się i znalazłem pełne pudełko detonatorów, wszystkie ze spłon-kami.Zapaliłem jeden i wrzuciłem do zakratowanego wentylatora.Wybuch był dość głośny.Zużyłem chyba siedem albo osiem, zanimnadszedł Hazlitt.Zaczął walić w drzwi i spytał, co się dzieje.Powiedzia-łem mu i pobiegł po drugie klucze.Dawson dopił whisky, zakrztusił się, ale już nie tak jak poprzednio,i odstawił szklankę.- To byłoby chyba wszystko - powiedział.- Aż za dużo - pochwalił go Brady niezwykle ciepłym tonem.- Świetnie się spisałeś, synu.A gdzie George - spytał nagle, rozej-rzawszy się po zebranych.Dotychczas nikt nie zauważył nieobecności Dermotta.- Wymknęli się z Carmodym jakiś czas temu - powiedział Macken-zie.- Mam go poszukać?- Zostaw go - odparł Brady.- Nasz wierny pies gończy prawie napewno gna jakimś własnym tropem.I rzeczywiście ich pies gończy gnał sam, a nie w sforze.OdprowadziłCarmody'ego na bok i szepnął mu do ucha, że na gwałt chce przepytaćtę dziewczynę, Corinne.Gdzie ona jest?- Na oddziale zakaźnym, jak mówiłem - odparł Carmody.- Alewątpię, czy sam go pan znajdzie.To samotny budynek, w pobliżukoparki numer jeden.Mam z panem pójść?- Oczywiście.Bardzo pan uprzejmy - powiedział Dermott, ukrywa-jąc niezadowolenie.Chciał pójść sam.Instynkty, które właśnie w nimodżyły, sprawiały, że czuł się nieswojo -- nic takiego nie przydarzyłomu się od lat.Musiał jednak być realistą i przyjąć przewodnictwo, któremu zaofiarowano.Wiatr, jak to często bywało późną nocą, wzmógł się i wył wśródotwartej równiny, zionąc morderczym chłodem.Na otwartym tereniejego świst prawie uniemożliwiał rozmowę, dlatego też normalny czło-wiek uciekałby stąd jak najszybciej.Carmody 2nów wsiadł do swojego pogruchotanego samochodu.Wy-krzykując na wietrze przeprosiny, wszedł pierwszy drzwiami dla pasa-żerów i wśliznął się za kierownicę.Potężny Dermott wdrapał się tuż zanim i zatrzasnął drzwi.Carmody jechał równym tempem przez na pozór niczym nie oznako-waną równinę.Drogę skryła warstewka sypiącego śniegu i płaski gruntwyglądał jednolicie.- Skąd pan wie, którędy jechać? - spytał Dermott.- Po znacznikach.są tam - odparł Carmody wskazując na krótki,gruby czarno-biały słupek, który minęli, oznaczony liczbą "323".- Jesteś-my na drodze numer trzy.Za minutę skręcimy w drogę numer dziewięć [ Pobierz całość w formacie PDF ]