[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Nie wydaje mi się, żeby to były koty.— A może? Kilka kotów między krokwiami.I jeden, dwa na podłodze, przy ścianie, tam gdzie coś zobaczyłaś.— To było większe niż kot.Dużo większe.— Lisa była zdener­wowana.— Dobra, więc może nie koty.Najprawdopodobniej niczego nie było.Jesteśmy podminowane.Mamy napięte nerwy.— Westchnęła.— Zobaczmy, czy tylne wejście cukierni jest otwarte.Po to tutaj przyszłyśmy, pamiętasz?Poszły na tyły Cukierni Libermannów, ale wciąż oglądały się za siebie, na wylot pasażu.Drzwi nie były zamknięte na klucz.Padało spod nich ciepłe światło.Jenny i Lisa weszły do długiego, wąskiego magazynu.Następne drzwi oddzielały magazyn od ogromnej kuchni.Pachniało cynamonem, ciastem, czarnymi orzechami włoskimi i esencją pomarań­czową.Jenny głęboko wciągnęła powietrze.Apetyczne wonie snujące się od kuchni były tak zwykłe, tak naturalne, tak jednoznacznie i uspokajająco związane z powszednim dniem i powszednimi miejscami, że czuła, jak opuszcza ją napięcie.Cukiernia była dobrze zaopatrzona: podwójne zlewy, specjalne pomieszczenie-chłodnia, kilka piekarników, kilka ogromnych, emalio­wanych na biało gablot, maszyna do wygniatania ciasta i bogaty zestaw innych urządzeń.Środek zajmowała długa, szeroka lada, podstawowe miejsce pracy, składające się z dwóch części: błyszczącego blatu z nierdzewnej stali i — po drugiej stronie — grubej, drewnianej stolnicy.Półki kryte także nierdzewną stalą — najbliższe drzwi magazynu — były wysoko zastawione garnkami, blachami do piecze­nia, foremkami na babeczki, uchwytami do blach, formami do bab, tortownicami.Wszystko wypucowane do połysku.Cała kuchnia lśniła.— Nikogo tu nie ma — stwierdziła Lisa.— Na to wygląda — powiedziała Jenny.Im dalej zapuszczała się w kuchnię, tym bardziej podniesiona była na duchu.Jeżeli rodzina Santinich uciekła i jeżeli Jakobowi i Aidzie udało się uratować, to może większość mieszkańców miasta nie była martwa.Może.Och, Boże!Za spiętrzonymi naczyniami, na środku stolnicy leżał ogromny placek surowego ciasta.Na nim drewniany wałek.Dwie ręce zacisnęły się na uchwytach wałka.Dwie odcięte, ludzkie ręce.Lisa cofnęła się z taką siłą na metalową gablotę, że zawartość zagrzechotała.— Co się tu, d o diabła, dzieje? Cóż, do diabła.?Popychana złowrogą fascynacją, a jednocześnie nieprzemożną chęcią zrozumienia, Jenny podeszła.do kontuaru.Wpatrywała się w odrąbane ręce.Patrzyła z obrzydzeniem i niewiarą — i ze strachem, tnącym głęboko jak ostrza brzytew.Ręce nie były posiniaczone ani spuchnięte.Zachowały kolor ciała, choć był on sinoszary.Krew — pierwsza krew, jaką Jenny dziś ujrzała — kapała z poszarpanych przegubów.Jej świeże, wilgotne ślady, strużki i krople, błyszczały na cienkiej powłoce rozsypanej mąki.Ręce były silne, ściślej rzecz biorąc — kiedyś były silne.Mocne palce.Duże kłykcie.Bez wątpienia były to męskie ręce.Pokryte siwym, kędzierzawym włosem.Ręce Jakoba Libermanna.— Jenny!Jenny podniosła wzrok, zaskoczona.Uniesiona sztywno ręka Lisy wskazywała drugi kraniec kuchni.Przy długiej ścianie stały trzy piekarniki.Jeden podwójny — ogromny, wysoki, z parą solidnych drzwiczek z nierdzewnej stali, dwa skromniejsze, choć i one były okazalsze niż zwykłe modele w większości domów; oba w drzwiczkach miały szklane płyty.Żaden na szczęście nie był teraz czynny, gdyż inaczej kuchnię przepełniałby mdlący smród.W każdym była odcięta głowa.Jezu.Widmowe, trupie twarze z nosami przyciśniętymi do szkła wizjerów gapiły się na kuchnię.Jakob Libermann.Siwe włosy zbryzgane krwią.Jedno oko za­mknięte, drugie wytrzeszczone.Usta zaciśnięte z bólu.Aida Libermann.Oczy otwarte.Usta rozdziawione, jakby szczęka wyskoczyła z zawiasów.Przez chwilę Jenny nie mogła uwierzyć, że to głowy ludzkie.Tego już za wiele.Za wielki szok.Przyszły jej na myśl drogie, jak żywe, maski na Halloween, zerkające przez celofanowe okienka z tekturowych pudeł, ponure nowości handlowe w sklepach z zabawkami — te woskowe głowy z nylonowymi perukami i szklanymi oczami — okro­pności, które młodzi chłopcy potrafią uwielbiać do szaleństwa (bo i przywołują do szaleństwa) — i wariacko przyszedł jej do głowy tekst z telewizyjnej reklamówki gotowego ciasta — W PIEKARNIKU MASZ GOTOWCA, SERCE CI Z RADOŚCI PLĄSA!Uderzenia krwi rozsadzały jej czaszkę.Czuła dreszcze i zawroty głowy.Na stolnicy odcięte ręce nadal trzymały wałek do ciasta.Prawie oczekiwała, że nagle przemkną po kontuarze jak dwa kraby.Gdzie są zdekapitowane ciała Libermannów? Wepchnięte do wielkiego piekarnika, za stalowe drzwi bez okien? W chłodni, sztywne i oszronione?Gorycz urosła jej w gardle.Przełknęła ją.Czterdziestka piątka nagle wydała się nieskuteczną bronią przeciw niewiarygodnie okrutnemu, nieznanemu wrogowi.Znów poczuła się obserwowana i werbelek serca przeszedł w łomot kotłów orkiestry.Obróciła się do Lisy.— Wynośmy się stąd.Dziewczyna ruszyła do magazynu.— Nie tędy! — krzyknęła Jenny.Lisa zawróciła.Mrugnęła, zdezorientowana.— Nie przez uliczkę.I nie drugi raz przez ten ciemny pasaż.— Boże, nie — jęknęła Lisa.Szybko minęły kuchnię, następne drzwi.Weszły do sklepu.Minęły puste pojemniki na ciastka, stoliczki z krzesłami.Jenny nie mogła sobie poradzić z ryglowym zamkiem przy fron­towych drzwiach.Zaciął się.Przemknęło jej przez myśl, że może jednak będą zmuszone wyjść przez pasaż.Wreszcie wpadła na to, że obraca blokadę rygla w złym kierunku.Obróciła prawidłowo, rygiel cofnął się, trzask.Jenny szarpnęła drzwi, otworzyła.Szybko wyszły na zimne powietrze nocy.Lisa podeszła do wysokiej sosny.Musiała się o coś oprzeć.Jenny dołączyła do siostry.Z obawą zerkała na cukiernię.Nie byłaby zaskoczona, gdyby pozbawione głów ciała wybiegły do niej w złowieszczych zamiarach.Ale nic się tam nie poruszyło, tylko fryzowany brzeg markizy falował w kapryśnym powiewie wiatru [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl