[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Będzie to ostrzeżeniem dla innych wójtów.Przykładem dla przerażonych obywateli.Ale czy miałem prawo skazać na śmierć tych osiemdziesięciu ludzi?- Znalazłem się o piętnaście stóp od partyzantów.Pod­szedłem tak blisko, gdyż już od wielu lat nie miałem w ręku broni palnej.Do tego momentu unikałem spoj­rzenia tym ludziom w twarz.Patrzyłem na wysoki, kryty łupkiem mur, na ozdobne, niegustowne urny na słupach i bramy, na strzępiaste liście rosnącego za murem pieprzow­ca.Ale teraz musiałem spojrzeć na nich.Młodszy party­zant był już półtrupem.Głowa opadła mu na piersi.Coś zrobiono z jego rękami, nie wiem co, ale palce pokryte były skorupą zaschniętej krwi.Żył jednak.Słyszałem, jak jęczy.Mamrotał coś pod nosem.Był przytomny.- I drugi.Musiał dostać kopniaka w usta.Miał obrzę­kłe, czerwone wargi.Kiedy podniosłem karabin, to, co zo­stało z warg rozchyliło się.Wybito mu zęby.Jama ustna wyglądała jak sczerniały srom.Tak rozpaczliwie chcia­łem, żeby się to jak najprędzej skończyło, że nie zdałem sobie sprawy z prawdziwych powodów tej rany.On także miał zmiażdżone palce, pewnie wyrwano mu paznokcie, na całym ciele widniały ślady oparzeń.Ale Niemcy popeł­nili poważny błąd.Nie wyłupili mu oczu.- Podniosłem karabin i nacisnąłem cyngiel.Nic.Jesz­cze raz.Znowu nic.- Obejrzałem się.Wimmel i moi dwaj strażnicy stali o jakieś trzydzieści stóp i bacznie mnie obserwowali.Zakładnicy nagle zaczęli krzyczeć.Myśleli, że nie mogę się zdecydować na strzał.Odwróci­łem się i jeszcze raz spróbowałem.Znów nic.Pokazałem pułkownikowi karabin, dając do zrozumienia, że jest nie naładowany.Było mi słabo z upału.Zbierało mi się na mdłości.Ale nie mogłem zemdleć.- Pułkownik spytał: “Coś nie w porządku?” Odpowie­działem: “Ten karabin nie chce wystrzelić.” “To Schmeisser.Wspaniała broń.” “Próbowałem trzy razy.” “Nie wystrzeli, bo nie jest naładowany.Istnieje surowy zakaz dostarczania cywilom broni palnej.”- Spojrzałem na niego, potem na karabin.Ciągle jesz­cze nie rozumiałem.Zakładnicy znów umilkli.- Bezradnie spytałem: “To jak mam ich zabić?” Uśmie­chnął się.Uśmiech był jak cięcie szablą.I powiedział: “Czekam.”- Wtedy zrozumiałem.Miałem zatłuc ich kolbą.Zrozu­miałem wiele rzeczy.Kim on jest.O co mu chodzi.I rów­nocześnie zdałem sobie sprawę, że to szaleniec, a zatem jest niewinny, tak jak są niewinni wszyscy szaleńcy, na­wet ci najbardziej okrutni.Był żywym wcieleniem zła, najdalej posuniętą propozycją zła.I może właśnie dlatego miał taki autorytet.Jak bóstwo nocy.Było coś nadludz­kiego w magii, którą roztaczał.I dlatego znacznie potwor-niejsi, prawdziwie zbrodniczy wydawali się inni Niemcy, ci już nie szaleni porucznicy, i kaprale, i szeregowcy, któ­rzy w służbistej postawie przysłuchiwali się jego słowom.- Podszedłem do niego.Strażnicy pomyśleli pewnie, że zamierzam go zaatakować, podnieśli bowiem karabiny.Ale on coś powiedział i zastygli w bezruchu.Zatrzymałem się o jakieś dwa kroki od niego.Spojrzeliśmy sobie w oczy.- “Błagam pana w imieniu cywilizacji europejskiej, że­by skończył pan z tym barbarzyństwem.” “A ja rozkazuję panu wymierzyć mordercom sprawiedliwą karę.” I dorzu­cił, wciąż patrząc mi w oczy: “Odmowa wykonania roz­kazu pociągnie za sobą odpowiednie konsekwencje.Zosta­nie pan natychmiast rozstrzelany.”- Wróciłem do bramy powłócząc nogami w kurzu.Sta­nąłem przed tymi dwoma ludźmi.Zamierzałem powiedzieć temu, który był jeszcze w stanie rozumieć, że nie mam wyboru, że muszę popełnić tę zbrodnię.Ale popełniłem błąd i przedtem na niego spojrzałem.I zrozumiałem patrząc na niego z bliska, co stało się z jego ustami.To nie był kopniak czy cios.Jego usta zostały wypalone.Przypo­mniałem sobie oprawcę z żelaznym prętem, przypomnia­łem sobie piecyk elektryczny.Wyłamali mu zęby i rozpa­lonym do czerwoności żelazem wypalili mu język aż do głębi gardła.Nie mogli znieść słowa, które wykrzykiwał.I w ciągu owych zdumiewających pięciu sekund, najdo­nioślejszych w moim życiu, zrozumiałem tego partyzanta.Prawdopodobnie lepiej niż on sam zrozumiałem, kim jest.Pomógł mi.Udało mu się zwrócić w moją stronę głowę i wypowiedzieć słowo, którego powiedzieć nie był już w stanie.Niemal nie wydał dźwięku, ale widać było, jak jego gardło się kurczy, jak pięciokrotnie krztusi się chcąc, by dotarło do mnie to pięciosylabowe słowo.Bo było to niewątpliwie po raz ostatni to samo co przedtem słowo.To słowo krzyczało z jego oczu, wołał je całym sobą.Co powiedział na krzyżu Chrystus? Czemuś mnie opuścił? Słowa tego człowieka były mniej ludzkie, mniej żałosne, ale chyba głębsze.Przemawiał ze świata, który był mi całkowicie obcy.W moim świecie życie nie miało ceny.Było bezcenne.W jego świecie tylko jedna rzecz była bezcenna.Eleutheria - wolność.Jego nieugiętość nie miała nic wspólnego z rozumem, z logiką, nie mieściła się w ramach cywilizacji, historii.Nie był Bogiem, bo nie istnieje Bóg poznawalny.Ale był dowodem istnienia Boga, którego nie jesteśmy w stanie poznać.Udowadniał prawo do negacji.Wolności wyboru.On i to wszystko, co przez niego przemawiało, w tym także i szaleństwo Wimmla, i podłość niemieckich i austriackich żołnierzy.Był wcie­loną wolnością, w najlepszym i w najgorszym znaczeniu tego słowa.Wolnością, która umożliwiała ucieczkę z pola bitwy pod Neuve Chapelle.Wolnością umożliwiającą spoj­rzenie w twarz prymitywnemu Bogu w Seideyarre.Wolnością pozwalającą na patroszenie dziewczyn i kastro­wanie nożycami chłopaków.Znajdował się poza moralno­ścią, ale przez niego przemawiała sama istota rzeczy - że można wszystko zrozumieć, że można wszystko zrobić, z wyjątkiem tego, czego zrobić nie wolno.- Strasznie ci to długo wyjaśniam.A nie wspomniałem jeszcze, że ta nieugiętość, ten opór stawiany wymaganiom zdrowego rozsądku wydały mi się czymś bardzo greckim.I to w owej chwili poczułem się Grekiem.Wszystko to, co ci tak długo opowiadam, zrozumiałem w ciągu sekundy.I zrozumiałem, że jedyną osobą na tym placyku, która ma jeszcze możność wyboru, wolność wyboru, jestem ja i że obrona tej wolności jest ważniejsza niż rozsądek, logi­ka, niż moje życie, niż życie tych osiemdziesięciu zakładników.Odtąd co noc niemal słyszę oskarżenia tych osiem­dziesięciu mężczyzn, Ale pamiętaj, byłem pewien, że i ja także zginę.Rozum stale powtarza mi, że postąpiłem niesłusznie.Ale całym sobą wiem, że trzeba było tak postą­pić,- Stałem tak może piętnaście sekund - nie wiem, w takich chwilach traci się, poczucie czasu - a potem rzuciłem karabin i stanąłem obok partyzantów.Pułkownik wpatrywał się we mnie i to do niego, a także do szczątków zwisającego koło mnie człowieka wypowiedziałem słowo, które należało powiedzieć.- Zobaczyłem jeszcze, że Anton idzie szybko w stroną Wimmla.Ale było już za późno.Pułkownik wydał rozkaz, karabiny wypaliły i zamknąłem oczy dokładnie w tym momencie, kiedy trafiła mnie pierwsza kula [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl