[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przejechali zaledwie o dziesięć metrów od karetki, która stała na podjeździe z przodu, kołysząc się lekko: wewnątrz trwała walka o życie Travisa.Jechali w milczeniu.Nick nie wiedział, co mówić.Jake, starając się zachować pozory opanowania, utkwił zahipnotyzowany wzrok w żółtych liniach na asfalcie.Ciągnęły się bez końca, idealnie prosto, błyszcząc w świe­tle reflektorów.Zastanawiał się, jak w takiej sytuacji można nie zasnąć.Nagle wszystko przestało się liczyć.Teraz, gdy Travis był bliski śmier­ci, a Carolyn poszła do więzienia, cała ta historia z szukaniem sprawiedli­wości i ściganiem się z policją wydała mu się tragicznie bez znaczenia.Cała odpowiedzialność za to, czy będą znowu mogli być razem, spoczywała te­raz na nim, ale miał duże wątpliwości, czy zdoła udźwignąć to brzemię.Spasowanie wydawało się o wiele łatwiejsze.Więcej, przyniosłoby ulgę - od tego bólu w sercu, który rozrastał się niczym guz.Dlaczego byłem dla niej taki oschły?Czuł się wyczerpany.Nie mógł przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz nie czuł strachu - nieodłącznego towarzysza ich życia.Nawet najradośniejszym chwilom na przestrzeni tych lat towarzyszył podskórny lęk, że śmieją się wspólnie po raz ostatni.Jedynie ostami rok czy dwa wydawały się lepsze.Po kilku miesiącach spędzonych w jednej miejscowości poczuł ulgę, że im się udało.Później jednak przyszedł czas na dalszą ucieczkę, co dało mu wyraźnie do zrozumienia, że ich przetrwanie wisi na włosku.Wystarczyłby jeden człowiek, który by ich rozpoznał.Najgorszy okres przypadł na rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty, kiedy jedna ze stacji telewizyjnych wyemitowała film o Donovanach i ich wieloletniej ucieczce przed prawem.Miliony ludzi obejrzało ów dokument, a mimo to nikt nie dostrzegł podobieństwa.Ciągłe napięcie przytłaczało: zakupy w sklepie spożywczym, obsługiwanie klientów, gdy wiedział, że połowa z nich zastanawia się usilnie, czy gdzieś go już nie spotkali.Dla Carolyn ten stres okazał się zbyt silny.Program telewizyjny, pustka anonimowości, demony dzieciństwa - wszystko sprawiło, że zaczęła pić.Wtedy nienawidził jej za tę słabość.Cóż to za egoizm - myślał - szukać zapomnienia w alkoholu, tylko pogarszając w ten sposób żałosną egzysten­cję najbliższych, zmuszonych osłaniać jej wpadki! Travis strasznie to prze­żywał i Jake był przekonany, że skończyła z piciem właśnie dla niego.Teraz uświadomił sobie i docenił hart, jakiego wymagało od Carolyn odcięcie się od tej drogi ucieczki.Pluł sobie w twarz, że nigdy jej tego nie powiedział.Gdyby mógł cofnąć czas o kilka dni.Gdyby choć chwilę dłużej kłócił się tamtego ranka z Travisem, nic podobnego by się nie wydarzyło.Gdyby nie skrócił sobie drogi, aby uniknąć korków, albo zatrzymał się na jakiś posiłek, wówczas federalni przyjechaliby przed nim, a on nawet nie zatrzymałby się przed warsztatem, widząc policyjne wozy.Przypadek zadrwił sobie z niego.Po tylu latach skrupulatnego planowania i obmyślania strategii siedział teraz w środku gigantycznego gówna, twarzą w twarz z możliwością, że już nigdy w życiu nie zobaczy tych dwojga, którzy nadawali sens jego życiu.Ciekawe, że minęli w drodze tylko dwa radiowozy.Jakieś piętnaście minut od rozstania z Carolyn spotkali gliniarzy pędzących z szaloną pręd­kością w przeciwnym kierunku, z włączonymi syrenami.Nick coś wtedy powiedział, ale Jake nie dosłyszał.Plan, przekazany Nickowi parę godzin wcześniej przez kierowcę o ka­miennej twarzy, zakładał ich przyjazd na lotnisko Little Rock, skąd mieli skierować się ku małemu centrum handlowemu położonemu kilka kilome­trów dalej.Tam należało zaparkować przed sklepem sportowym i czekać, aż ktoś po nich przyjedzie i odtransportuje - przypuszczalnie ulubionym gulfstreamem Nicka - do jakiegoś nowego miejsca.Kłopot polegał na tym, że wyznaczony szofer będzie szukał białego ca­dillaca, a nie błękitnej toyoty.Kiedy odczekali pięć minut i nikt do nich nie podchodził, Nick zaproponował, żeby wyjść na zewnątrz i usiąść na masce, a wtedy potencjalny obserwator zwróci na nich uwagę.Minęło kolejne pięć minut.Potem dziesięć.W końcu z dalekiego krań­ca parkingu nadjechał jakiś samochód.Z początku kierowca sprawiał wra­żenie, że się zgubił i objeżdżał powoli rzędy sklepów.Potem znienacka włą­czył długie światła i skręciwszy, ruszył prosto na nich.Nick zsunął się z maski i cofnął kilka kroków Jake wsunął rękę pod kurtkę, kładąc dłoń na zimnej kolbie pistoletu.Gdyby okazało się, że to gliniarze, nastąpiłby głośny ko­niec całej historii.Jeżeli to jakieś dzieciaki, każe im się wynosić do domu.Miał nadzieję, że to ani jedni, ani drudzy.Samochód zwolnił i zatrzymał się.Ponownie mrugnął światłami.Drzwi otwarły się, a wewnętrzne światło wyłowiło z ciemności znajomą twarz Thorne'a.Gdy potężny facet gramolił się z przedniego siedzenia, Jake ze­skoczył z maski pikapa.- Gdzie Promyczek? - zapytał Thorne.Jego silny środkowozachodni akcent nie pasował do wąskich oczu i twarzy w kształcie litery V.- Gliny ją dorwały - powiedział ponuro Jake.- Travis zachorował i Ca­rolyn została przy nim.- Pan Sinclair się wścieknie - słowa Thorne'a zabrzmiały jak groźba.- To mi złamie serce - mruknął Jake.Spośród wszystkich bolesnych konsekwencji ujęcia Carolyn wściekłość wujka Harry'ego nie znajdowała się w pierwszej setce.- Co to za gówno? Gdzie jest wynajęty wóz?- Musieliśmy go zostawić.Ten zabraliśmy medykom.Na twarzy Thorne'a pojawił się wyraz totalnego niesmaku.- A paczka? Gdzie jest?Nick podszedł, trzymając w ręku worek na zwłoki.- Tutaj.Wygląda to na małe dziecko.Na drągalu nie wywarło to najmniejszego wrażenia.Z kamienną twarzą otworzył bagażnik, włożył zwłoki i zamknął klapę.- Cały czas miałeś na rękach te rękawice? - zapytał.- Nie ruszam się bez z nich z domu - odciął się Nick.Thorne przewrócił oczami.- Wsiadajcie.Usiedli z tyłu, kładąc między sobą torby z pieniędzmi.Jak się okazało, lotnisko stanowiło tylko punkt zborny.Cel ich podróży leżał jakieś czterdzieści pięć minut drogi dalej.Jechali coraz węższymi i coraz gorszymi drogami, aż dotarli do miejsca, gdzie las otwierał się, ukazując przedwojenną, zbudowaną z cegły rezydencję, wyrastającą niczym średnio­wieczny zamek wśród bezkresu pól.Jasne światła zalewały fasadę budowli, nadając jej wygląd lunaparku.- Co to jest? - zapytał Nick, ale nie otrzymał odpowiedzi.Skręcili na kilometrowej długości podjazd, miażdżąc oponami żwir.Wkrótce budynek przesłonił całą przednią szybę.Jake powrócił myślami do ostatniego spotkania z ludźmi Harry'ego.Wtedy korzystali z o wiele skromniejszych klejnocików, choć usytuowanych podobnie - w miejscu gdzie pieprz rośnie.- To tyle na temat nieafiszowania się - mruknął.- Nie chodzi o afiszowanie - odburknął Thorne.- Chodzi o ochronę.Tutaj każdy nadjeżdżający pojazd dostrzeżecie na dwa kilometry.Podjazd kończył się rozległym kołem otaczającym wytworną fontannę, która, o ile Jake dobrze widział, przedstawiała stadko łabędzi.- Możecie wejść - poinstruował Thorne.- Nie trzeba pukać.Ja zajmę się tym, co w bagażniku.Nick i Jake wymienili niespokojne spojrzenia.Wysiedli z wozu i wspięli się po szerokich, marmurowych schodach prowadzących do podwójnych drzwi.Jake podał przyjacielowi torbę i sięgnął do klamki [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl