[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tramwaj zatrzymał się na chwilę przy bramie.Nie zwracam na to szczególnej uwagi, mam już rutynę.Jadący z nami polski policjant to „grajek", któremu dawniej nawet się nie śniło, że może zarobić tyle, ile dostaje ode mnie.Chy­ba pod wpływem jakiegoś instynktu podniosłem głowę na czas: po długiej pochwie rewolweru, zwisającej mu niemal na środku brzucha, poznaję zmierzającego ku mnie żołnierza o pucołowatej twarzy, we wciśniętej na czoło furażerce.Całe getto drży przed nim, to Frankenstein.Któregoś dnia zjawił się na długiej, prostej ulicy Dzielnej; widziano, jak biegł z re­wolwerem w ręku; w pewnej chwili strzelił i zabił człowieka.Potem podobno wyjął swój notes, coś w nim zapisał, pobiegł dalej, znów wycelował i zabił następną ofiarę, po czym spo­kojnym krokiem wrócił objąć wartę przy wejściu do getta.Mówią, że wyznaczył sobie normę dzienną, pięć do sześciu ofiar, które podsuwa mu przypadek.- Co ty tu robisz, Żydziaku?Uśmiecham się i czuję ból, jakby otwierała się we mnie ja­kaś rana.Potrząsam głową, niby to nie rozumiem.- Co tu robisz, Żydziaku?Patrząc mu prosto w oczy, powtarzam sobie w duchu:- Spokojnie, Marcinie, spokojnie!Na platformie stal elegancko ubrany mężczyzna, na które­go zwróciłem uwagę, gdyż nosił jasne rękawiczki, podobne do tych, które przed wojną wyrabiał mój ojciec.- Przecież pan widzi, że to nie Żyd - powiedział z wyraź­nym polskim akcentem.Frankenstein nie spuszczał ze mnie oczu.Wzruszyłem ra­mionami i odwróciłem się w stronę nieznajomego, który rzekł:- Wie pan, on bierze pana za Żyda.Frankenstein stał nieruchomo, ja zaś odczuwałem jego obecność fizycznie, jakby mnie przygniatał swoją atletyczną postacią.Pokręciłem głową i zwracając się do mężczyzny na platformie, powiedziałem niedbale:- To zabawne, dwa dni temu też wzięto mnie za Żyda.Frankenstein cofnął się o krok.- Masz szczęście - rzekł.- Potrzebuję Żyda.Pociągnął ostro rzemień dzwonka i wyskoczył z tramwaju.Czułem pot na całym ciele, a jednocześnie drżałem z zimna.Nieznajomy coś do mnie mówił, tramwaj Jechał dalej; minęli­śmy Gęsią, Zamenhofa, nie ważyłem się wyskoczyć; może to agent gestapo? Pojawienie się Frankensteina zbiło mnie z tro­pu.Wysiadłem po aryjskiej stronie i zaczekałem na tramwaj jadący w odwrotnym kierunku, ale znalazłszy się na platfor­mie zrozumiałem, że tego dnia prześladuje mnie pech: grana­towy policjant nie przyjął pieniędzy.Wszedłem więc do wago­nu, zdjąwszy uprzednio płaszcz i kapelusz.Frankenstein mógł przecież wrócić, a gdyby mnie poznał, czekałaby mnie niechybna śmierć.Siedziałem przy wejściu, ściskając w ręku sprężynowy, wyostrzony jak brzytwa nóż, który dał mi Dzio­baty.Na Dzikiej, tuż koło Miłej, motorniczy zahamował gwał­townie.Tam właśnie mieszkała Pola i pomyślałem, że za chwilę będę z nią razem, będę rozplatać jej długie, jasne wło­sy, poddawać twarz pieszczotom jej dłoni.Wsiadł, stanął koło mnie, wysoki, jasnowłosy.Jego but dotykał mojej nogi; wy­starczyłoby, żeby pochylił swą piękną, aryjską głowę.Ale pa­trzył przed siebie i przeszedł.Widziałem jego bary, szynel ściągnięty grubym pasem.Znalazłem się znów za murem get­ta, zmordowany, lecz żywy.Wałęsałem się po parku Krasiń­skich, wyrzucałem sobie nieostrożność, zdawało mi się, że słyszę głos Pawła, słowa Poli, wiedziałem, że matka przepła-cze całą noc, przekonana, że mnie schwytano, zabito.Kopałem nogą zmarzniętą ziemię, przeklinając te barba­rzyńskie czasy i niesprawiedliwy świat.Czy człowiek jest jesz­cze człowiekiem? Ależ nie, zmieniliśmy się w wilki, szakale, złe psy.Frankenstein na pewno śpi teraz spokojnie, niewątpliwie znalazł brakującego mu do dziennego kontyngentu Ży­da.Kiedy wreszcie będziemy mieć karabiny? Kiedy będziemy mogli wydać bojowy okrzyk, pomścić naszych zmarłych?Zastałem Mokotowa w knajpie na Długiej.Na stole stała butelka wódki ł napełniony kieliszek.Usiadłem ciężko obok niego, a gdy poczułem jego ramię tuż przy swoim, zrobiło mi się lepiej.- Co się stało, Marcin? - zapytał po prostu.Przysunął mi swój kieliszek.Wychyliłem go jednym hau­stem.Potem siedzieliśmy w milczeniu.Wreszcie zapytał:- Mieszkasz na Miłej pod dwudziestym trzecim? Nie odpowiedziałem nic, ale jakże kojąca była ta chęć pła­czu.Wstał i położył mi rękę na ramieniu.- Mam nadzieję, że twoja matka nie przestraszy się zbyt­nio na widok mojej gęby.Mokotów wyszedł.Potem zjawiła się Jadzia.Miała mały, ciepły pokoik z piecykiem, który opalała drzewem.Od czasu do czasu wstawała, by podsycić ogień, i widziałem, jak jej biała skóra i ciężkie biodra rumienią się od blasku płomieni.Potem znów kładła się obok mnie, tkliwa i gorąca, przytulała mnie do siebie, kołysała łagodnie, nucąc niskim głosem, ja­kiego nigdy u niej nie słyszałem.Nazajutrz zabrałem się znów do roboty, ale miałem złą passę.Ptaszek nie zjawił się na umówione spotkanie; odleciał i przez cały tydzień Mietek Olbrzym i Mokotów szukali go da­remnie po wszystkich warszawskich knajpach.- Musimy się mieć na baczności - powtarzał Mokotów.Ale to było po prostu jedno zagrożenie więcej; trzeba było ciągnąć sprawę.I ciągnęliśmy; opłacając granatowych prze­prawialiśmy się w obie strony, zrzucaliśmy worki.Wieczorem na ulicy witał mnie błazen Rubinstein, trochę szczuplejszy, trochę bardziej zgorzkniały, i dzieci, rzadko kiedy te same, ale wszystkie jednakowe, walczące o jeszcze jeden tydzień czy miesiąc życia.Zima już się kończyła i każdy spodziewał się przetrwać do wiosny.Z nadejściem wiosny odpadnie jeden wróg: zimno.Była to jednak bardzo zła passa.Gdy tylko tramwaj zatrzymał się na trzecim przystanku przed wjazdem do getta, na przednią platformę wskoczyli pol­scy policjanci.Błyskawicznie wyrzucili worki i wypchnęli na ulicę Mokotowa, Wacka-Wieśniaka, Piłę i mnie.-To Ptaszek - wyszeptał Mokotów, padając na śliską jezdnię.Leżał na zamarzniętym śniegu i ryczał, jakby miał złama­ną nogę.Nagle Piła wrzasnął przeraźliwie i rzucił się do ucieczki.Mokotów zerwał się i pognał za nim.Granatowi bie­gali bezładnie tu i tam, zasypując Wacka i mnie przekleń­stwami i uderzeniami.Zaprowadzili nas do komisariatu.Tam nowy stek obelg i rewizja.Wszedł niemiecki żandarm.- To ty jesteś Żydem?Nie zaprzeczyłem; denuncjacja była zbyt oczywista.- Tamtego możecie wypuścić.Wacek-Wieśniak podniósł się bez słowa, jakby mnie nie widział nigdy przedtem, ale miałem do niego zaufanie, tak sa­mo jak do Mokotowa, Mietka i Piły.Liczyłem na nich.Nie­miecki policjant wyglądał jak człowiek, miał normalny nos, dwoje oczu i siwe włosy.Nie zadając żadnych pytań zaczął mnie od razu bić po twarzy.To był mój pierwszy, prawdziwy seans bicia; jeszcze nie tortury [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl