Pokrewne
- Strona Główna
- Charles M. Robinson III The Diaries of John Gregory Bourke. Volume 4, July 3, 1880 May 22,1881 (2009)
- John Marsden Kroniki Ellie 1. Wojna się skończyła, walka wcišż trwa
- Adams G.B. History of England From the Norman Conquest to the Death of John
- Marsden John Kroniki Ellie 03 Przycišgajšc burzę
- DeMille Nelson John Corey 01 liwkowa Wyspa
- John Ringo Dziedzictwo Aldenata 03 Taniec z Diabłem
- Wojny Rady Tom 1 Tam Będš Smoki Ringo John
- Tom Mangold, John Penycate Wi podziemna wojna
- Bruce Robert Nowe Drogi Energii
- samotnoscwsieci
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- aniadka.keep
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ponieważ nie mogliśmy zbierać bawełny, całą uwagę skupiliśmy na ogrodzie.Po śniadaniu poszliśmy tam całą piątką.Mama była pewna, że mróz chwyci już tej nocy, a jeśli nie, to na pewno następnej.I tak dalej, i tak dalej.Przez godzinę zrywałem fasolę.Dziadzio, który nie znosił pracować w ogrodzie jeszcze bardziej niż ja, z podziwu godną cierpliwością robił to samo.Babcia pomagała mamie zdejmować z krzaków ostatnie pomidory.Tata dźwigał kosze pod nadzorem mamy.- Chciałbym trochę pomalować - powiedziałem, gdy przechodził obok.- Spytaj mamy - odrzekł.Spytałem i pozwoliła mi pod warunkiem, że zbiorę jeszcze jeden kosz fasoli.Praca w ogrodzie wrzała jak nigdy dotąd.Przewidywałem, że do południa nie zostanie tam ani jeden zabłąkany strączek.Niebawem znowu byłem sam i znowu malowałem.Poza wyrównywaniem dróg równiarką, najbardziej lubiłem właśnie to zajęcie.Różnica między malowaniem domów i wyrównywaniem dróg polegała na tym, że nie umiałem prowadzić równiarki i upłynęłoby wiele lat, zanim bym się nauczył.Natomiast malować umiałem, a obserwując Meksykanów, podszkoliłem się jeszcze bardziej.Nakładałem farbę najcieniej, jak tylko mogłem, żeby starczyło jej na pokrycie jak największej powierzchni.Do dziesiątej opróżniłem pierwszą puszkę.Mama i babcia były już w kuchni, gdzie myły, gotowały i wekowały warzywa.Nie słyszałem, jak do mnie podszedł, dlatego kiedy odkaszlnął, żeby zwrócić na siebie uwagę, byłem tak zaskoczony, że upuściłem pędzel.Stał przede mną pan Latcher, mokry i uwalany błotem od pasa w dół.Był na bosaka i miał na sobie podartą koszulę.Najwyraźniej przyszedł do nas na piechotę.- Gdzie jest pan Chandler? - spytał.Nie wiedziałem, o którego pana Chandlera mu chodzi, wiec podniosłem pędzel, pobiegłem za dom i krzyknąłem do taty, który natychmiast wystawił głowę zza krzaków.Zobaczył pana Latchera i szybko wstał.- Co się stało? - spytał, idąc w naszą stronę.Babcia też nas usłyszała i wyszła na ganek, a za babcią pospieszyła mama.Wiedzieliśmy, że coś jest nie tak: wystarczyło spojrzeć na pana Latchera.- Zalewa nas - powiedział, nie mogąc spojrzeć tacie w oczy.- Musimy uciekać.Tata popatrzył na mnie, potem na mamę i babcię.Wszyscy gorączkowo myśleli.- Możecie nam pomóc? - poprosił pan Latcher.- Nie mamy dokąd pójść.Myślałem, że zaraz się rozpłacze, i sam też omal się nie rozpłakałem.- Oczywiście, że tak - odrzekła babcia, przejmując dowodzenie.Od tej chwili tata miał robić dokładnie to, co mu kazała.Pozostali Chandlerowie też.Posłała mnie po dziadka.Był w szopie; próbował naprawić stary akumulator od traktora.Zebraliśmy się przy pikapie, żeby opracować plan działania.- Można tam dojechać? - spytał Dziadzio.- Nie - odrzekł pan Latcher.- Woda na drodze sięga do pasa, w domu do pół łydki.Przelała się przez ganek.Nie mogłem sobie wyobrazić tych wszystkich Latcherzątek brodzących w brudnej, mulistej wodzie.- Co z Libby i dzieckiem? - spytała poruszona babcia.- Z Libby wszystko w porządku.Dzieciak jest chory.- Trzeba by łodzią - powiedział tata.- Jeter ma łódź.- Bierzemy - rzekł dziadek.- Nie będzie miał nam za złe.Szybko zaplanowali wyprawę ratunkową: należy dotrzeć do łodzi, sprawdzić, jak daleko można dojechać pikapem, ile razy będą musieli obrócić.Nie wspomnieli tylko o tym, gdzie podzieją się Latcherowie, kiedy już ich uratujemy.Babcia nie pozwoliła odebrać sobie dowództwa.- Możecie zostać tutaj - powiedziała.- Meksykanie wyjechali, na wyżkach jest czyściutko.Będziecie mieli ciepłe spanie i dużo jedzenia.Spojrzałem na nią.Dziadzio też.Tata oglądał czubki swoich butów.Horda wygłodniałych Latcherów w naszej stodole! Chore dziecko płaczące przez całą noc.Jedzenie, które będziemy musieli im dać.Byłem przerażony i wściekły na babcię, że zaproponowała to Latcherowi, nie naradziwszy się najpierw z nami.I wtedy spojrzałem na pana Latchera.Drżały mu wargi, w oczach miał łzy.Miętosił w rękach stary kapelusz i ze wstydu spuścił głowę.Nigdy dotąd nie widziałem biedniejszego, brudniejszego i bardziej załamanego człowieka.Zerknąłem na mamę.Ona też miała oczy na wilgotnym miejscu.Przeniosłem spojrzenie na tatę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl agnieszka90.opx.pl
.Ponieważ nie mogliśmy zbierać bawełny, całą uwagę skupiliśmy na ogrodzie.Po śniadaniu poszliśmy tam całą piątką.Mama była pewna, że mróz chwyci już tej nocy, a jeśli nie, to na pewno następnej.I tak dalej, i tak dalej.Przez godzinę zrywałem fasolę.Dziadzio, który nie znosił pracować w ogrodzie jeszcze bardziej niż ja, z podziwu godną cierpliwością robił to samo.Babcia pomagała mamie zdejmować z krzaków ostatnie pomidory.Tata dźwigał kosze pod nadzorem mamy.- Chciałbym trochę pomalować - powiedziałem, gdy przechodził obok.- Spytaj mamy - odrzekł.Spytałem i pozwoliła mi pod warunkiem, że zbiorę jeszcze jeden kosz fasoli.Praca w ogrodzie wrzała jak nigdy dotąd.Przewidywałem, że do południa nie zostanie tam ani jeden zabłąkany strączek.Niebawem znowu byłem sam i znowu malowałem.Poza wyrównywaniem dróg równiarką, najbardziej lubiłem właśnie to zajęcie.Różnica między malowaniem domów i wyrównywaniem dróg polegała na tym, że nie umiałem prowadzić równiarki i upłynęłoby wiele lat, zanim bym się nauczył.Natomiast malować umiałem, a obserwując Meksykanów, podszkoliłem się jeszcze bardziej.Nakładałem farbę najcieniej, jak tylko mogłem, żeby starczyło jej na pokrycie jak największej powierzchni.Do dziesiątej opróżniłem pierwszą puszkę.Mama i babcia były już w kuchni, gdzie myły, gotowały i wekowały warzywa.Nie słyszałem, jak do mnie podszedł, dlatego kiedy odkaszlnął, żeby zwrócić na siebie uwagę, byłem tak zaskoczony, że upuściłem pędzel.Stał przede mną pan Latcher, mokry i uwalany błotem od pasa w dół.Był na bosaka i miał na sobie podartą koszulę.Najwyraźniej przyszedł do nas na piechotę.- Gdzie jest pan Chandler? - spytał.Nie wiedziałem, o którego pana Chandlera mu chodzi, wiec podniosłem pędzel, pobiegłem za dom i krzyknąłem do taty, który natychmiast wystawił głowę zza krzaków.Zobaczył pana Latchera i szybko wstał.- Co się stało? - spytał, idąc w naszą stronę.Babcia też nas usłyszała i wyszła na ganek, a za babcią pospieszyła mama.Wiedzieliśmy, że coś jest nie tak: wystarczyło spojrzeć na pana Latchera.- Zalewa nas - powiedział, nie mogąc spojrzeć tacie w oczy.- Musimy uciekać.Tata popatrzył na mnie, potem na mamę i babcię.Wszyscy gorączkowo myśleli.- Możecie nam pomóc? - poprosił pan Latcher.- Nie mamy dokąd pójść.Myślałem, że zaraz się rozpłacze, i sam też omal się nie rozpłakałem.- Oczywiście, że tak - odrzekła babcia, przejmując dowodzenie.Od tej chwili tata miał robić dokładnie to, co mu kazała.Pozostali Chandlerowie też.Posłała mnie po dziadka.Był w szopie; próbował naprawić stary akumulator od traktora.Zebraliśmy się przy pikapie, żeby opracować plan działania.- Można tam dojechać? - spytał Dziadzio.- Nie - odrzekł pan Latcher.- Woda na drodze sięga do pasa, w domu do pół łydki.Przelała się przez ganek.Nie mogłem sobie wyobrazić tych wszystkich Latcherzątek brodzących w brudnej, mulistej wodzie.- Co z Libby i dzieckiem? - spytała poruszona babcia.- Z Libby wszystko w porządku.Dzieciak jest chory.- Trzeba by łodzią - powiedział tata.- Jeter ma łódź.- Bierzemy - rzekł dziadek.- Nie będzie miał nam za złe.Szybko zaplanowali wyprawę ratunkową: należy dotrzeć do łodzi, sprawdzić, jak daleko można dojechać pikapem, ile razy będą musieli obrócić.Nie wspomnieli tylko o tym, gdzie podzieją się Latcherowie, kiedy już ich uratujemy.Babcia nie pozwoliła odebrać sobie dowództwa.- Możecie zostać tutaj - powiedziała.- Meksykanie wyjechali, na wyżkach jest czyściutko.Będziecie mieli ciepłe spanie i dużo jedzenia.Spojrzałem na nią.Dziadzio też.Tata oglądał czubki swoich butów.Horda wygłodniałych Latcherów w naszej stodole! Chore dziecko płaczące przez całą noc.Jedzenie, które będziemy musieli im dać.Byłem przerażony i wściekły na babcię, że zaproponowała to Latcherowi, nie naradziwszy się najpierw z nami.I wtedy spojrzałem na pana Latchera.Drżały mu wargi, w oczach miał łzy.Miętosił w rękach stary kapelusz i ze wstydu spuścił głowę.Nigdy dotąd nie widziałem biedniejszego, brudniejszego i bardziej załamanego człowieka.Zerknąłem na mamę.Ona też miała oczy na wilgotnym miejscu.Przeniosłem spojrzenie na tatę [ Pobierz całość w formacie PDF ]