[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Od czasu do czasu jednak sprowadzał sobie inne dziewczy­ny, właśnie przez tę agencję w Nowym Jorku.Zawsze blondynki z bardzo jasną skórą.Jak ja.Jego słabość.Ale to zwykle nie trwało długo, najwyżej tydzień.Podczas gdy z tą, z tą.- Trwa?- Tak.- Masz odłożoną forsę?- Byłam przezorna.Od dawna.- Nie musisz się więc obawiać?- Czego?- Barta.- Nie.Jedyne, czego teraz pragnę, to wolność.Tylko że tu Barto nie ustąpi.Bawi go, że mnie poniża.Chciałby mieć wszystkie kobiety u swoich stóp.Niewolnice.To zboczeniec, sadysta.Nie możesz sobie nawet wyobrazić!- Jest teraz tutaj?- Nie.- A gdzie?- Nie wiem.Jej ton wydawał się szczery.- Coś ci mówi 30 października? Czuł, że zadrżała.- Skąd wiesz?Odetchnął z ulgą.Informacje Francois Lyończyka były dobre.Zdenerwowała się.- Dużo wiesz.- zauważyła trochę przerażonym gło­sem.- Przyjechałeś, żeby go zabić, prawda? Nic dziwne­go właściwie przy tym, co on robi.- Mówiłaś, że nie masz się czego obawiać z jego strony?- To prawda - przyznała.- Im szybciej zniknie, tym wcześniej odzyskasz wol­ność.Jak to się stało, że zostawił cię tu samą?- Pojechał w podróż z tą kurwą.Wsiadł do samolotu w Bejrucie.- Pod nazwiskiem Curani - przerwał jej.- To ty poinformowałaś o tym mojego przyjaciela w Kyrenii.- Sama widzisz, że nie masz się czego bać.Dostarczając tych informacji, miałaś nadzieję, że uda się zlikwidować Barta.Prawda?- Przed tobą nic się nie da ukryć - stwierdziła gorzko.- Jeśli dla ciebie była ta wiadomość, spartoliłeś.Barto żyje.- Wiedziałaś, dokąd leci?- Do Singapuru.Nie powiedział ci?- Jak się zjawiłem, mój przyjaciel już nie żył.Żołnie­rze go zabili.Nie mógł mi podać miejsca przeznaczenia.Byłaś z nim w Bejrucie?- Tak.Pierwszy raz nie kazał mi dalej jechać z sobą, tylko tu wrócić i czekać.Zastanowił się przez chwilę.- Skąd wiesz o 30 października?- Barto ma tu przyjechać tego dnia.Wydał polecenie, żeby zorganizować gigantyczny festyn.Pełno żarcia.Jak król przyjmie wszystkich swoich przyjaciół.Zaprosił ich na ten właśnie dzień do tego wstrętnego zamku, ponure­go jak więzienie.- Skoro go nie ma, możesz korzystać ze swobody ruchów?- Mniej więcej.- A dzisiejszego popołudnia?- Kierowca-goryl na mnie czekał.- No, a wieczorem?- Dentysta to dobre alibi, prawda? Nagły ból zębów, zdarza się?- Nikogo z tobą nie ma?- Nie zawsze mi towarzyszą.Na szczęście.Jak Barta nie ma, nadzór jest łagodniejszy.- Nikt nie może przekroczyć tego szlabanu pilnowa­nego przez górali z długimi wąsami?- Nikt.Tylko ludzie z zamku.Inni muszą mieć przepu­stkę.Za szlabanem jest budka z radiotelefonem połączo­nym z zamkiem, jeśli to można nazwać zamkiem.Nic wspólnego z Wersalem, możesz mi wierzyć.Nagle chwycił ją w ramiona.- Musisz być spragniona miłości po tak długim po­ście.Nie zaprotestowała, zadowoliła się kpiną.- Dobrze wiedziałam, że to łóżko w samochodzie do czegoś służy.Dlatego nie chciałeś, żebym zapłaciła dług?ROZDZIAł XXIIŚroda, 18 września 1974W alei Hamra było tłumnie, radośnie, ruchliwie.Patrick Baudouin zatrzymał się przed nume­rem 112 i podniósł oczy na ogromny budynek ze szkła i betonu.Pewnym krokiem wspiął się na szerokie stopnie i doszedł do oszklonych drzwi.Popchnął je.Po hallu krążyli zaaferowani mężczyźni i kobiety.Przed windami stały kolejki.Patrick podszedł do wielkiej tablicy z listą użytkowni­ków gmachu.Biuro Emila Hazraka było na 7 piętrze.Dołączył do kolejki przed windą i czekał cierpliwie.Mimo że budynek był nowoczesny, windy chodziły bar­dzo wolno.Wreszcie wsiadł do kabiny i nacisnął guzik na siódme piętro.Winda ruszyła.Wysiadł.Podłogę koryta­rza pokrywała błękitna wykładzina.Tablica, mniejsza od tej w hallu, wisiała naprzeciw windy.Wskazywała rozmieszczenie poszczególnych biur.Emil Hazrak zaj­mował pokoje 709, 710, 711.Tam się udał.Na zakręcie korytarza nagle się zatrzymał i cofnął o krok.Zauważył Kate Kitzpack wychodzącą z pokoju 710.Był z nią mężczyzna, jej amant.Jeden z szefów McCalla.Ten sam, z którym chodziła do eleganckich restauracji, kin, teatrów w Nowym Jorku.Ten sam, z którym spędzała noce i weekendy w Wimington, spo­kojnym zakątku Vermont.Patrick rozejrzał się.Zobaczył dwuskrzydłowe drzwi pomalowane na czerwono.Był na nich napis: “wyjście zapasowe”.Tam się ukrył, zamknął drzwi zostawiając tylko niewielką szparę, przez którą mógł obserwować korytarz i windy.Kate i jej towarzysz zatrzymali się przy windach.Mężczyzna nacisnął guzik i zwrócił się do swojej towarzyszki.Rozmawiali z ożywieniem, ale Pa­trick stał za daleko, żeby coś usłyszeć.Zbiegł po scho­dach zapasowych.Znalazł się w korytarzu, który prowa­dził do wyjścia na ulicę prostopadłą do alei Hamra.Pobiegł przed główne wejście i ukrył się za kioskiem z gazetami.W minutę później Kate Kitzpack i mężczyzna wyszli.Obawiał się, czynie wsiądą do samochodu, zaczął rozglą­dać się za postojem taksówek.Ale poszli w dół alei.Na szczęście było tłumnie, bez przeszkód mógł więc pójść za nimi.Trwało to dobre pół godziny.Musieli być dobrymi piechurami, co było zadziwiające u Ameryka­nów - pomyślał Patrick.Szli dość szybko, mijali ulice, aleje, zatrzymywali się karnie przed światłami, stawali przed witrynami sklepów i ani razu się nie obejrzeli, żeby sprawdzić, czy ktoś ich nie śledzi.Widocznie niczego się nie obawiali.W ten sposób dotarli wreszcie do hotelu Phenicia.Wszedł za nimi.Zatrzymali się przed recepcją.Patrick Baudouin był ze dwa metry za nimi, schowany za potężną parą Hindusów: on olbrzym w turbanie, ona 250 kilo galarety owiniętej w sari, które z trudem ukry­wało ogromne pokłady tłuszczu.Patrick zauważył numer przegródki, z której recepcjo­nista wyjął klucz oraz długą białą kopertę: 437.Zapa­miętał ten numer i wychylając się nieco zza Hindusów obserwował tamtych.Kate i mężczyzna szli do windy.Mężczyzna otworzył kopertę, wyjął z niej kartkę, czytał.Kate zaglądała mu przez ramię.Gdy stanęli przed windą, on wyciągnął z kieszeni zapalniczkę, podpalił kartkę i rzucił na popielniczkę z piaskiem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl