[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kilkakrotnie dotarło do mnie, że zamierzają kupić wspólnie służbowy odrzutowiec.Trudno jest zachować w tajemnicy perspektywę uzyskania trzydziestomilionowego honorarium, a oni naprawdę kiepsko się starali.W gruncie rzeczy zależało im na tym, by ludzie się dowiedzieli.- No tak, czego innego można się spodziewać po praw­nikach?- Byłeś w banku w czwartek, zgadza się?- Tak, w czwartek, dwudziestego szóstego marca.- Już następnego dnia, kiedy rozpoczynałem przygotowania do jakiejś rozprawy, zadzwonił do mnie któryś z zaprzyjaź­nionych adwokatów.Przekazał podnieconym tonem, że głośna ugoda wywalczona przez kancelarię Bogan, Rapley, Vitrano, Havarac i Lanigan zapewne trafi na wokandę, bo wszystkie pieniądze zniknęły z banku.Ktoś je zwędził na Bahamach.- Już wtedy wymieniało się moje nazwisko?- Nie, wypłynęło bodajże po paru dniach.Ktoś rozpuścił wiadomość, że kamery systemu ochronnego banku zarejest­rowały wygląd winowajcy i jest to ktoś nadzwyczaj podobny do ciebie.Zaczęto dopasowywać poszczególne elementy łamigłówki i natychmiast pojawiły się setki różnorodnych plotek.- Od razu uwierzyłeś, że to ja zgarnąłem forsę?- Chyba początkowo byłem zbyt zaszokowany, by dawać wiarę pogłoskom.Przecież złożyłem twoje prochy do grobu, modliłem się o spokój twej duszy.Zareagowałbyś tak samo na moim miejscu.Ale w miarę upływu czasu, kiedy minęło pierwsze zaskoczenie, i ja nabrałem podejrzeń.Wszystko do siebie idealnie pasowało: zmiana testamentu, dodatkowe ubez­pieczenie na życie, zwłoki zwęglone nie do rozpoznania.No, a później odkryto instalację podsłuchową w kancelarii i agenci FBI zaczęli wszystkich wypytywać na twój temat.Mniej więcej po tygodniu stało się niemal oczywiste, że to ty musiałeś zwinąć pieniądze.- Nie czułeś się ze mnie dumny?- Nie sądzę, aby ktokolwiek odczuwał dumę.Przede wszyst­kim byłem zaszokowany, zdecydowanie oszołomiony.W końcu zostawiłeś po sobie czyjeś zwłoki, toteż sprawa zaczęła być intrygująca.- Naprawdę nie wywołałem w tobie nawet odrobiny podziwu?- W ogóle nie myślałem w tych kategoriach, Patricku.Ostatecznie zamordowałeś niewinnego człowieka, żeby zyskać okazję do kradzieży pieniędzy.W dodatku porzuciłeś żonę z małym dzieckiem.- Dostała po mnie wystarczająco dużo, a dziecko nie było moje.- Ale wtedy o tym nie wiedziałem.Nikt tego nie podejrzewał.Dlatego też sądzę, że nie masz co liczyć nawet na cień podziwu.- A jak zareagowali moi wspólnicy?- Chyba nikt ich nie widział przez miesiąc.Od razu wpłynął do sądu pozew Aricii, potem sypnęły się następne.Nie mieli z czego spłacać kredytów, więc zagroziło im widmo bankruc­twa.Potem doszły rozwody, alkoholizm.Wstyd mówić.Upadek społeczny w najbardziej typowej, wręcz podręcznikowej formie.Patrick wyciągnął nogi na łóżku i zakrył się prześcieradłem do pasa.Przez cały czas na jego wargach błąkał się chytry uśmieszek.Huskey wstał z krzesła i podszedł do okna.- Jak długo zostałeś w Nowym Jorku? - spytał, wyglądając na zewnątrz między listewkami żaluzji.- Przez tydzień.Nie chciałem ściągać pieniędzy z powrotem do Stanów, toteż przelałem je różnymi okrężnymi drogami do banku w Toronto.Mało kto wie, że bank panamski ściśle współpracuje z tamtejszą filią banku z Ontario, mogłem zatem bez większych trudności dokonywać przelewów.- I zacząłeś wydawać pieniądze?- Nie za bardzo.Skorzystałem z fałszywego obywatelstwa kanadyjskiego, wynająłem niewielkie mieszkanie w Vancouver, wyrobiłem sobie kilka kart kredytowych.Znalazłem prywatnego nauczyciela języka portugalskiego i zakuwałem słówka po sześć godzin dziennie.Parę razy wybrałem się do Europy, żeby zyskać kilka stempli w paszporcie.Wszystko układało się po mojej myśli.Trzy miesiące później wy­prowadziłem się z mieszkania i przeniosłem do Lizbony, gdzie przez pewien czas szlifowałem znajomość portugal­skiego.Wreszcie piątego sierpnia tysiąc dziewięćset dziewięć­dziesiątego drugiego roku wylądowałem w Săo Paulo.- Pamiętasz to tak dobrze, jakby to było twoje własne święto odzyskania niepodległości.- Raczej całkowitej wolności, Karl.Wyszedłem z lotniska, mając tylko dwie małe torby podróżne.Wsiadłem do taksówki i po prostu zniknąłem w sercu tego dwudziestomilionowego molocha.Był już wieczór, padał deszcz, na ulicach tworzyły się gigantyczne korki, a ja siedziałem na tylnym siedzeniu taksówki i myślałem z radością, że nikt na świecie nie ma pojęcia, gdzie jestem.Sądziłem wówczas, że nikt mnie nigdy nie znajdzie.Prawie się popłakałem ze szczęścia, Karl.Mogłem wreszcie zaznać niczym nie skrępowanej, bezgranicznej wol­ności.Patrzyłem na twarze ludzi, których mijaliśmy na ulicy, i rozmyślałem, że teraz jestem jednym z nich.Miałem brazylijskie dokumenty na nazwisko Danilo Silvy i powtarza­łem sobie w duchu, że już nigdy nie zechcę być nikim innym.ROZDZIAŁ 29Sandy przespał trzy godziny na twardym materacu, w jed­nym z pustych pokoi na piętrze, daleko od sypialni zajmowanej przez Pires, i obudził się wcześnie, kiedy ukośne promienie słońca zaczęły wpadać do środka poprzez szczelinę między zasłonkami.Spojrzał na zegarek, była szósta trzydzieści.Rozstali się o trzeciej w nocy, po siedmiu godzinach spędzo­nych wspólnie nad dokumentami i przy magnetofonie, z któ­rego głośnika płynęły rozmowy zarejestrowane przez Patricka.Wziął prysznic, ubrał się i zszedł do jadalni.W dzbanku stała świeżo zaparzona kawa, Leah siedziała właśnie przy śniadaniu.Miała nadzwyczaj poważną minę.Postawiła przed nim talerzyk z paroma tostami z żytniego chleba oraz słoik dżemu.Przyniosła też poranne gazety.Sandy miał ochotę jak najszybciej wrócić do swego biura, by zapoznawać się dalej ze sprawą Aricii w zaciszu własnego gabinetu.- Masz jakieś wiadomości o ojcu? - zapytał cicho głosem obco brzmiącym w pustych, rozległych pomieszczeniach.- Nie.Wolałam stąd nie dzwonić.Później wyjdę do sklepu i zatelefonuję z automatu.- Będę się za niego modlił.- Dziękuję.Zapakowali wszystkie materiały sprawy Aricii do bagażnika jego samochodu i pożegnali się przed domem.Sandy obiecał zadzwonić w ciągu dnia.Leah odparła, że nie zamierza zbyt wcześnie wyjeżdżać.Najpilniejsze dla nich obojga było pod­jęcie błyskawicznych działań w imieniu Patricka.Zrobiło się chłodno.Ostatecznie w październiku jesień dotarła również na południowe wybrzeże.Eva włożyła kurtkę i wybrała się na spacer wzdłuż plaży.Trzymając w jednej ręce kubeczek z kawą, przechadzała się powoli, boso, wzdłuż granicy fal.Twarz ukryła za ciemnymi okularami, chociaż ich noszenie dokumentnie jej zbrzydło.W dodatku na plaży nie było żywej duszy, nie musiała się więc specjalnie maskować.Była typową „carioką”, od dziecka spędzała mnóstwo czasu na plaży, co stanowiło nieodłączny element brazylijskiej kultury [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl