[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tymczasem Witterer udał się do szpitala, wszedł do poczekalni i natknął się tam na siostrę, której jego stopień kapitana niezbyt, zdaje się, zaimponował.Była zajęta wnoszeniem na listę całego mnóstwa danych, odnotowanych na długich kartkach.- Przepraszam - powiedział Witterer mało uprzejmie, gdyż siostra kazała mu przez dłuższą chwilę czekać, nie zwracając na niego uwagi - chciałbym odwiedzić moich żołnierzy.- Nazwiska? Na jakim oddziale leżą?Witterer oburzony, że się go należycie nie respektuje, dał gło­śno i wyraźnie wyraz swemu niezadowoleniu z "nieodpowiednie­go sposobu stawiania pytań".Rogata siostra odpowiedziała nie mniej głośno.Zaczęli ujadać na siebie.- Proszę nie zapominać - powiedziała siostra - gdzie się pan znajduje!- Do pioruna! - ryknął Witterer.- Czy my z frontu jeste­śmy dla was, czy też wy jesteście dla nas? Cóż to za świński chlew! - Przy słowie "chlew" zjawił się jak na zawołanie le­karz.Sprawiał wrażenie, jak by miał zamiar zachować się ener­gicznie.Zorientowawszy się jednak, że ma przed sobą kapitana, stał się koleżeński; jak wszyscy oficerowie mający poczucie swo­jej wartości prędko się porozumieli.Po dziesięciu minutach Witterer był w posiadaniu względnie dokładnych danych o swo­ich żołnierzach.- Zależy mi bardzo na tym - oświadczył - żeby moi żoł­nierze znowu powrócili do zdrowia.I to możliwie prędko.Na froncie potrzebny nam jest każdy człowiek, zwłaszcza teraz.- Rozumiem - powiedział lekarz.Witterer skinął głową.Wydawało mu się, że teraz i on zro­zumiał, w jakim celu pułkownik skierował go tutaj.Jasna spra­wa! Luschke, nie odznaczający się delikatnością, chciał, by jego podwładni dowódcy dostarczyli mu zdolnych do walki oddziałów, jako że nadszedł czas, kiedy nie można zrezygnować z żadnego żołnierza.Czasy urlopowanych, odkomenderowanych i chorych minęły.Witterer wiedział teraz, po co tu jest.Snując tego rodzaju rozmyślania, które uważał za wspaniałe, nie zwracał zbytniej uwagi na otoczenie.Zaprowadzono go na obszerną salę zapchaną chorymi.Większość leżała na grubych siennikach.Można nawet było zauważyć bieliznę pościelową.Jakiś blady żołnierz, owinięty kilkoma kocami, patrzył na niego z oddaniem.A więc to jeden z jego baterii.Witterer wy­jaśnił mu, kim jest, i postawił parę pytań natury ogólnej.Uwa­żał, że odpowiedzi nie są wprawdzie wyraźnie optymistyczne, ale mogą się przydać.- Jak się czujecie? - zapytał.Chory na zapalenie płuc odparł: - Już o wiele lepiej, panie kapitanie.- No widzicie! Za parę dni będziecie mogli znowu być u nas.Chyba cieszycie się z tego?- Tak jest, panie kapitanie powiedział żołnierz słabym głosem.Witterer spojrzał na zegarek, wypowiedział, jeszcze kilka krze­piących słów i pożegnał się.Żołnierz chory na zapalenie płuc pożegnał go spojrzeniem bez wyrazu.Patrzył jeszcze chwilę na szerokie plecy Witterera nad opiętymi spodniami i na wielki re­wolwer kołyszący się mu na tylnej części ciała.Odwiedziny u żołnierzy z odmrożeniami miały przebieg po­dobny.I tu Witterer miał wrażenie, że spotkał się z uczciwą gotowością, ale i tu odczuł brak optymizmu.Lewa ręka żołnierza była owinięta grubą warstwą waty.Szarozielona, ostro pachnąca maść, podobna do ropy, przesączała się przez bandaże.- Najważniejsze - powiedział Witterer - że prawa ręka jest zupełnie zdrowa.A może jesteście mańkutem?- Nie, panie kapitanie.- No widzicie - powiedział nie zapominając rzucić okiem na zegarek.Potem pożegnał się.Na korytarzu zatrzymał się i odetchnął głęboko.Smród maści na odmrożenie mierził go.Ludzie chorzy budzili w nim wstręt, a sala była ich pełna.Patrzyli na niego, zasmradzali go.Żeby tylko tak nie gnić - myślał z obrzydzeniem.- To dobre dla starych bab.Bohaterowie albo umierają młodo i w glorii, albo nigdy.A przede wszystkim - nie śmierdzą.Pomyślał krótko o Lizie i jej wdzięku, jeszcze krócej o puł­kowniku i jego zręczności w przerzucaniu najbardziej paskud­nych spraw na barki podwładnych.Potem, już nieco dłużej, roz­myślał o obowiązku koleżeńskości obarczającym frontowego żoł­nierza.No tak, chorych ma już za sobą, teraz kolej na rannych.Bohatersko przezwyciężył gwałtowną chęć zapalenia papiero­sa.Przyglądał się wydeptanym deskom w podłodze korytarza, idąc po nich słyszał, jak trzeszczą.Zobaczył ciemną plamę i za­trzymał się.Krew - pomyślał.I fakt, że znajduje się tam, gdzie płynęła krew, napełnił go dziwnym zadowoleniem.Znowu zbliżył się do wojny, przejmowało go to dreszczem rozkoszy.Wyprostowany, przestąpił próg sali numer osiem, w której leżeli ranni w brzuch, i cofnął się gwałtownie.Potężna fala smrodu, która na niego buchnęła, zaparła mu dech.Stwierdził, że śmierdzi tu gównem.Nad tym smrodem unosiły się jęki jakiegoś czło­wieka, wstrząsanego zapewne gorączką.Witterer pomyślał po męsku, że chłop mógłby jakoś trzymać się w karbach.Przeszedł obok kilku sienników, nie patrząc na tych, którzy na nich leżeli, potem zbliżył się do żołnierza ze swojej baterii, którego nazwisko i numer łóżka były uwidocznione na kartce.Widniało na niej również krótkie określenie kontuzji: rana szar­pana podbrzusza.- Jestem waszym dowódcą - powiedział.- Nazywam się kapitan Witterer.Ranny, trupioblady żołnierz uśmiechnął się nieśmiało.Głębo­ko wpadnięte oczy błyszczały od gorączki.Usta były już tylko wąską kreską.- Jakże się wam powodzi, mój drogi?Żołnierz odsunął kołdrę.Witterer zobaczył dokoła jego bioder grube opatrunki, przez które przeciekała wodnista czerwień.Po­chylił się nad rannym udając, że się trochę na tym zna.- No tak - powiedział.- Mogło być gorzej.- Tak jest, panie kapitanie - szepnął żołnierz.- Chwileczkę - rzekł kapitan i odwrócił się, gdyż otworzono drzwi.Stał w nich kapral Krause.Witterer podszedł do niego i zapytał: - No i co?- Panna Ebner ubolewa - powiedział Krause.- Nad czym?- Niestety nie może czekać na pana kapitana.Ma służbę.- Tak - powiedział Witterer niezbyt uradowany.- Ma służbę.Też mi służba!Zaczął rozmyślać.Myślał o kobietach, o pożądaniu, które bu­dzą i z którego zaspokojeniem później się ociągają.Kiedy tak rozmyślał, znowu usłyszał jęki, syczące, gorączkowe jęki czło­wieka leżącego w kącie.Pomyślał: Ten chłop mógłby naprawdę trochę panować nad sobą.Spojrzawszy na zegarek powiedział do Krausego: - Żeby się tego dowiedzieć, zmarnotrawiliście prawie całą godzinę?- Proszę wybaczyć, panie kapitanie.Ale nie można było prę­dzej się z tym uporać.Nie mogłem odszukać Kowalskiego.- Znowu się wałęsał!- Był u pewnej damy imieniem Charlotta.- Ładne stosunki! - zawołał Witterer.- To tak dalej być nie może.Przeszedł koło Krausego.Wzrok, którym obrzucił swego pod­oficera do zleceń specjalnych, dawał wyraźnie do zrozumienia, jak mało był tym zbudowany.Rozpijaczeni bombardierzy i wstrzemięźliwe kobiety - oto czym trzeba było zawracać sobie głowę.A jednak, jednak! Ta wyraźna wstrzemięźliwość Lizy mogła być oznaką jej obawy, żeby się w nim nie zadurzyć.Tak, ta mała czuje lęk przed nim! No tak, było to z pewnych wzglę­dów zrozumiałe [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl