[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Strażnicy spojrzeli po sobie.-Jedna na milion? - spytał nonszalancko Marchewa.- Stanowczo - potwierdził Vimes.-Jedna na milion.Znowu znaczące spojrzenia.-Jedna na milion - stwierdził Colon.-Jedna na milion - przyznał Nobby.- Zgadza się - dodał Marchewa.-Jedna na milion.I znowu milczenie.Strażnicy zastanawiali się, który z nich pierwszy to powie.Sierżant Colon nabrał tchu.- Ale może się udać - oświadczył.- O czym ty mówisz? — zirytował się Vimes.— Nie ma.Nobby szturchnął go znacząco pod żebro i wskazał coś na rów­ninie.Wyrastała tam kolumna białego dymu.Vimes zmrużył oczy.Przed czołem dymu, mknąc nad polami kapusty i zbliżając się szyb­ko, pędził srebrzysty pocisk.Wielki smok także go zauważył.Wyzywająco zionął ogniem i za­czął nabierać wysokości, zgniatając powietrze swymi wielkimi skrzy­dłami.Widać już było płomień Errola, tak gorący, że prawie błękitny.Teren przesuwał się pod nim z niewiarygodną szybkością, a jednak smok ciągle przyspieszał.Król w górze wysunął szpony.Niemal się uśmiechał.Zderzą się, pomyślał Vimes.Niech bogowie mają nas w swej opiece, kiedy wybuchnie ogniowa kula.Coś dziwnego działo się z polami.Kawałek za Errolem grunt tak jakby sam siebie przeorywał, wyrzucając w górę główki kapusty.Jakieś krzewy eksplodowały w deszczu wiórów.Errol w ciszy przefrunął nad murami; uniósł nos, złożył skrzy­dła w niewielkie lotki, przekształcił ciało w ostry stożek z płomie­niem z tyłu.Jego przeciwnik dmuchnął jęzorem ognia; Vimes pa­trzył, jak Errol ledwie zauważalnym ruchem krótkiego skrzydła beztrudu schodzi z drogi płomienia.A potem zniknął; w tej samej nie­samowitej ciszy pomknął w stronę morza.- Spudło.- zaczął Nobby.Powietrze rozerwało się nagle.Nieskończony grom zahuczał nad miastem, roztrzaskując dachówki i przewracając kominy.Porwał kró­la, przygniótł go i zakręcił na szczycie fali dźwiękowej.Vimes, zasłania­jąc rękami uszy, widział, że potwór, wirując, rozpaczliwie zionie ogniem i staje się ośrodkiem spirali wściekłych płomieni.Magia trzeszczała mu na końcach skrzydeł.Ryczał jak przera­żona syrena przeciwmgielna.A potem, potrząsając w oszołomieniu głową, zaczął szybować szerokim, kolistym torem.Vimes jęknął.Smok przetrwał coś, co wyrywało kamienie z mu­rów.Co trzeba zrobić, żeby go pokonać? Nie można z nim walczyć, myślał.Nie można go spalić, nie można go powalić.Nic nie można mu zrobić.Smok wylądował.Ale lądowanie było dalekie od doskonałości.Perfekcyjne lądowanie nie zdemolowałoby szeregu domków.Było powolne, zdawało się trwać w nieskończoność i zniszczyło spory ka­wałek miasta.Machając niezgrabnie skrzydłami, kołysząc szyją i na oślep zio­nąc ogniem, smok przeorał szczątki krokwi i dachówek.W wyrytej bruździe wybuchło kilka pożarów.Wreszcie znieruchomiał, prawie niewidoczny pod stosami byłej architektury.Ciszę, jaka zapadła, przerwały krzyki kogoś, kto próbował usta­wić ludzki łańcuch, by podawać wiadra z wodą.Po chwili ludzie zaczęli się ruszać.Ankh-Morpork z powietrza musiało wyglądać jak mrowisko ze strumieniami ciemnych figurek płynących w stronę wraku smoka.Większość miała ze sobą jakąś broń.Wielu miało włócznie.Kilku miało miecze.Wszyscy mieli tylko jeden cel.- Wiecie co? - odezwał się głośno Vimes.— To będzie pierw­szy na świecie demokratycznie zabity smok.Jeden człowiek, jeden cios.- Trzeba ich powstrzymać! - zawołała lady Ramkin.- Nie mo­że pan pozwolić, żeby go zabili.Vimes zamrugał niepewnie.- Słucham?-Jest ranny!- Droga pani, taki był przecież cel tej walki.Poza tym jest tylko ogłuszony.- Przecież nie mogą go zabić w taki sposób! - upierała się lady Ramkin.- Biedactwo!- Więc co chce pani zrobić? - zapytał Vimes, tracąc panowa­nie nad sobą.— Dać mu trochę wzmacniającego oleju skalnego i ułożyć w wygodnym koszyku przy kominku?- To rzeź!-1 bardzo dobrze!- Ale on jest smokiem! Robił to, co robią wszystkie smoki.Ni­gdy by tu nie trafił, gdyby ludzie zostawili go w spokoju!Chciał ją zjeść, pomyślał Vimes, a ona wciąż potrafi myśleć w ten sposób.Zawahał się.Może coś takiego rzeczywiście daje czło­wiekowi prawo do wysłuchania jego opinii.Sierżant Colon podszedł, kiedy tak patrzyli na siebie, bladzi ze złości.Z rozpaczliwym chlupotem przeskoczył z nogi na nogę.- Lepiej niech pan tam idzie, kapitanie - powiedział.- Inaczej dojdzie do mordu!Vimes machnął tylko ręką.-Jeżeli o mnie chodzi - oznajmił, unikając wzroku Sybil Ram­kin — sam się o to prosił.- To nie on - zaprotestował Colon.- To Marchewa.Areszto­wał smoka.Vimes znieruchomiał.- Jak to: aresztował? - zdziwił się.— Niemożliwe.Nie mówicie chyba tego, co myślę, że mówicie, sierżancie?- Możliwe, sir — odparł niepewnie Colon.- Możliwe.Wysko­czył na te gruzy jak strzała, sir, złapał smoka za skrzydło i powie­dział „Wpadłeś, koleś", sir [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl