[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Miasteczko dostawało gorączki, jakby w starym piecu diabeł napalił.Ogarnięte niezdrowym podnieceniem, przypominało tańczącego derwisza.„Bogi i ludzie szaleją”.Bogowie latali na halnych wiatrach, a ludzie pili wódkę.Trwało to jednak dość krótko, sezon się kończył i wszystko się kończyło.Miasteczko zapadało w niedźwiedzi sen, a ludzie, nie wiedząc, co z sobą począć, wałęsali się senni, smętni, zgryźliwi i z obrzmiałą wątrobą.Gryźli siebie i innych, a czasem dla rozrywek rzucali w siebie zdechłymi psami.I znowu „sezon”, i znowu rozpacz, i tak da capo fenza fine.Taka obłąkana zmienność nastrojów rodziła wyborną cieplarnianą atmosferę, w której dojrzewały ludzkie dziwadła.Wiedziano powszechnie na polskim świecie, że tu była ich wylęgarnia.Wiedziano, że najzdrowszy na umyśle dżentelmen po dłuższym pobycie w Zakopanem traci nieodzowna do życia piątą klepkę i zaczyna włóczyć się po nim jak lunatyk, tym się tylko różniąc od lunatyka, że ten chodzi po dachu, a zakopiański dziwak chodził od szynku do szynku.Najgłośniejszym — ha! nawet sławnym — był szynk ufundowany przez Stanisława Karpowicza, który w gromadce zakopiańskich oryginałów wywalczył sobie miejsce poczesne.Może się zdarzyć, że jakiś potężny halny wiatr zmiecie starą budę na Krupówkach, a z nią i jej historie, rzewną i śmieszną, wesołą i zawadiacką, tę budę, z której czasem.szły dymy po całej literaturze”.Wspomnijmy przeto z miłym uśmiechem i ja, i jej patrona, któremu się to należy za to wszystko, co uczynił dla poetów i malarzy.Karpowicz, znany szeroko pod zawołaniem: Karp, przywędrował przed pół wiekiem do Zakopanego i szybko w bystrym skalkulował rozumie, że gdzie się zagnieździli peleryniarze, ludzie kosmaci i długowłosi, tam strugą będzie płynąć wino i woda ognista.Sklecił tedy budę z desek, do której co roku coś dodawał i coś przyczepiał, i oto w ten sposób powstało monstrum budownictwa, na którego widok każdy architekt zaczynał głucho wyć i chwytał się obiema rękami za głowę.Karp budował dalej i dodawał; schodki, werandy, słupki, daszki, wygięcia, przegięcia, chorągiewki na dachu, komórki, schowki, piwniczki i strychy, a nie było pioruna, który by tę arkę rozwalił, i nie było ognia, który by ją pożarł.Landara ta rozrosła się do potężnych rozmiarów, pęczniała i wybrzuszała się jak jej twórca.Była równocześnie i szynkiem, i hotelem.Jednym z pierwszych, który tam mieszkał, był Reymont, On ci to naocznym był świadkiem, jak w tym miejscu, gdzie jest teraz restauracyjny ogródek, utopiła się w grzęzawisku krowa, co Karpia bynajmniej nie zmartwiło, gościowi bowiem jest wszystko jedno, czy pożera krowę utopioną czy zarżniętą, byle była pokropiona winem.A w tej oszalałej budzie wino było zawsze doskonałe.Żartowaliśmy wprawdzie, kiedy w potoku tuż obok brakło wody, że Karpowicz robi winobranie, była to jednak potwarz.Węgrzynowie mieli w nim wspaniałego odbiorcę.Nie ulega wątpliwości, że dla ludzi małego ducha i niedoświadczonych Karp chrzcił wino z wody, wobec poetów jednak i malarzów nie ważyłby się na pospolitą zbrodnię.W ten sposób rosła jego chwała i wreszcie każda droga wiodła do Karpowicza.A on — nieśmiały z początku poczciwiec, rozumny i cichy — zaczął się pilnie przypatrywać swoim gościom, co „jedzą, piją, lulki palą” i gadają bez końca o sprawach dziwnych, wspaniałych i pięknych.Wierzyli oni niezłomnie we wzniosłą dewizę rzymskiego poety, że „nie mogą żyć pieśni, które pisane są przez wodożłopów”.Karp patrzył i słuchał, i powoli zaczął serdecznie miłować tych ludzi.Coś go zaczęło łaskotać po sercu i coś mu uderzyło do nieforemnej głowy.A tu siedzi sam Jan Kasprowicz, a przy nim wschodzące słońce poezji — młody, z kosmykiem rzewnej bródki Leopold Staff, a obok Orkan, czarny jak Cygan i zamaszyście, z należytą werwą pijący, i Władysław Jarocki, pędzlarz znamienity, i Kazimierz Brzozowski, rozkoszny artysta, wonczas jedyny dandy w Zakopanem, i ten i ów, albo już głośny, albo sławy się dobijający.Któż ich spamięta, któż gwiazdy policzy?Puszył się Karp, że ma takich gości, lecz byłby do końca żywota pozostał człowiekiem zrównoważonym, gdyby nie ten piekielnik Solski.Ten ci jest, który pomylonego diabła wraził w Karpia i opętał poczciwca.Solski wziął za rękę nieśmiałe niemowlę i wprowadził je w zaczarowany krąg, gdzie ucztowali najwspanialsi pomyleńcy swego czasu.Patron zacisznej knajpy stał się szybko ich towarzyszem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl