[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Przecież nawet nie wiesz co niszczysz! Nie możesz, nie wolno ci tego poświęcić, kiedy możemy dowiedzieć się czegoś o Alea: dlaczego tu przybyli, skąd się wzięli - wszystko, co chcesz wiedzieć.- Nie mamy na to czasu, doktor Yoshida.Nie możemy pozo­stać tu w nieskończoność.To zbyt niebezpieczne, a poza tym puł­kownik Chung w końcu uzna, że zginęliśmy i przystąpi do realizacji planu.Wiesz, że Angel nie będzie bez końca czekać na nas na pustyni.Nie, trzeba coś złożyć w ofierze.Co wolisz? Tę jedną ostoję, czy całą planetę? Ponieważ właśnie taki mamy wybór.- Przecież mamy jeszcze trochę czasu.Wiem.że wkrótce wszystko się wyjaśni.- Ty wiesz - powiedział drwiąco.- Tak, wiem.To przekazywało mi wskazówki w snach.Myślę, że chce.- Sny nie mają żadnej wartości, doktor Yoshida.Flota nie wierzy w nie.Ta inteligencja jest tutaj, tyle wiadomo.Zemdlałaś, ponieważ cię dotknęła.Tylko tyle wiemy na pewno, chociaż przy­znaję, że liczyłem na coś więcej.Jednak polityka to sztuka wyboru możliwości, więc nie jest to takie ważne.Cokolwiek chcemy wie­dzieć, możemy dowiedzieć się od stadników w innych ostojach.Czy nie przekonał cię o tym ten pokaz fajerwerków? Mnie tak.Sądzę, że stadniki, czy dozorcy, to słudzy tej istoty i staną się niegroźni, kiedy się jej pozbędziemy.Andrews przemawiał z taką zimną pewnością siebie - naprawdę był przekonany o słuszności i konieczności takiego rozwiązania - że Dorthy słuchała go jak urzeczona.Teraz wykrztusiła:- Ukrywałeś to przede mną.Jesteś draniem, Andrews.Musiała wyobrazić sobie uśmiech na jego twarzy, ledwie wi­docznej przez noktowizor.- Myślę, że to najbardziej cię złości, że nie zdołałaś wyczytać tego w moich myślach.Ach, doktor Yoshida.Dorthy.Mówiłem ci kiedyś, że znałem kilka osób obdarzonych talentem, które nauczy­ły mnie paru sztuczek.Dlatego zdołałem cię oszukać.Mój zwyczaj­ny, nie utalentowany umysł zachował to w sekrecie.Nieważne.Spróbował ją złapać, lecz ona przewidziała to.Może potrafił ukryć jedną myśl czy dwie, ale nie zdołał zamaskować impulsów nerwowych towarzyszących ruchom mięśni.Kiedy wyciągnął ręce.Dorthy skoczyła w gąszcz.Andrews zaklął i próbował ją gonić, gdy wypadła na otwartą przestrzeń między drzewami.Wszystko było ziarniste, czarno-białe i dziwnie dwuwymiarowe - litografia labi­ryntu, którego rozmiary ujawniały się dopiero wtedy, gdy przez niego biegła.Za plecami słyszała cichy głos wołającego ją Andrewsa.Jednak Dorthy biegła dalej, klucząc między drzewami, potykając się o korzenie, padając i podnosząc się.Była mniejsza od niego, więc łatwiej było jej poruszać się w lesie, a ponadto wiedziała w przybli­żeniu gdzie on jest, co zamierza i gdzie będzie za chwilę.Jego głos cichł, teraz złość mieszała się w nim ze strachem, a ona biegła dalej.Wkrótce zgasł ostatni ślad jego myśli.Została sama.Później, ukryta opodal wieży na skraju otaczającej nieckę łąki, czekając na powrót stadników, Dorthy leżała na plecach, spoglądając na klamrę gwiazd, spinającą horyzont od końca do końca.Tuż nad jej głową znajdował się Strzelec i centrum statecznie wirującego galaktycznego roju, piasta koła złożonego z czterystu miliardów gwiazd.Czterystu miliardów słońc.A to była zaledwie jedna galak­tyka lokalnej grupy, w żadnym razie nie największej z co najmniej tysiąca innych rozsianych w fałdach czasoprzestrzeni, rozrzuconych podczas Wielkiego Wybuchu.A z kolei te lokalne grupy nie by­ły nawet największe z milionów innych grup galaktyk rozsianych w znanym wszechświecie.Czyrn były w porównaniu z tym ludzkie czyny, jedno ludzkie życie? Oczywiście, niczym.A jednak było cenne.Gwiazdy były gwiazdami, niczym więcej: kobieta górowała nad nimi, gdyż potrafiła pokonać swoje ograniczenia, nawet bakteria przewyższała je, gdy ż ewoluowała, tworząc kobiety i mężczyzn, bę­dących unikatowymi tworami.Andrews był innego zdania.Uwa­żał ludzką rasę za jedną całość, złożoną z jednostek będących zastę-powalnymi komórkami i wiedzioną ślepym instynktem, nakazują­cym rozprzestrzeniać się wśród gwiazd.Dorthy przypomniała sobie, jak podczas tego tygodnia na Wielkiej Rafie Koralowej chronionymi przez rękawiczki palcami odrywała od korali rozgwiazdy - żarłocz­ne, niszczące i kolczaste stworzenia.Cierniowa korona.Zdaniem Andrewsa ludzkość powinna żerować na rafach galaktyki-, wykorzy­stując ją i nie zważając na jej wartość, gdyż czysta materia poszukuje formy tak samo jak życie, zgodnie z prawami wszczepionymi w sa­me serca atomów.Tak więc spiralę galaktyki powiela pierścień macek wokół otworu gębowego jednego z niezliczonych koralow­ców, które miliardami bezwiednie budują ogromne rafy koralowe.Formy materii tylko tym różnią się od form życia, że te pierwsze łatwiej przewidzieć, co było jednym z powodów podjętej przez Dorthy decyzji o wyborze studiów astronomicznych.Nie mogę tyć wśród obcych Może teraz zaczynała to rozumieć.I przypomniała sobie, co powiedział o niej Arkady Kilczer, że odcina się, ponieważ nie chce integrować się z innymi, ani opuszczać barier, jakie wokół siebie wzniosła.Dorthy obróciła się na brzuch.Nie chciała teraz myśleć o Arkadym ani o Hiroko.Między rosnącymi w szczelinie czarnej misy drzewami migotały słabe s'wiatełka, nikłe błyski, które w odróżnieniu do blasku gwiazd ukazywały zarys wklęsłej ściany lub szczyt wieży.Dorthy zastana­wiała się, czy Andrews znów tam zszedł, aby ocalić trochę swojej dumy.Miała nadzieję, że nie.A jeśli wrócił do Angel Sutter i oboje zostawili ją? Jaka wtedy będzie cena wiedzy?Jednak na swój sposób Dorthy była równie uparta jak Andrews - chociaż on był z pewnością odważniejszy, głupio odważny, i dysponował jedynie typowymi ludzkimi umiejętnościami.Dorthy często uważała, że jej talent jest przekleństwem, stygmatem, którego usiłowała się pozbyć, kiedy zaczęła studiować astronomię.(A po­nieważ nie wykorzystywała swojego talentu, nie miała politycznych powiązań potrzebnych aby wymigać się od misji, z jaką ją tu przy­słano.) Teraz jednak, w ciemnościach na skraju obcego lasu, czuła jak bardzo go potrzebuje, obawiając się spotkania z tą niezwykłą inteligencją.Potem przestała o tym myśleć i nasunęła na oczy gogle noktowizora.Talent podpowiedział jej, że stadniki przybywały na miejsce spotkania.Rozpoznała bezpłciowe osobniki, które napotkała poprzednio.Teraz jednak wiódł ich ktoś o umyśle płonącym jak laser wśród świec, straszliwie niebezpiecznym, chociaż nie skierowanym prze­ciwko Dorlhy, której talent prawie zanikł.I Dorthy w końcu zrozu­miała, dlaczego w tym miejscu przetrwała technologia.Stadnikom przewodziła jałowa samica.Wzdęty cień na oblanej blaskiem gwiazd łące, podtrzymywana przez dwa samce, samica poruszała się powoli i z trudem.Pomruku­jąc, wolno usiadła na ziemi [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl